Bałkany

Dzień 17 – Przez Kosowo do Serbii

Kolejny dzień, po przeżyciach w Albanii mijał niczym pobyt w Ciechocinku. Ale wracając jeszcze do samej przeprawy promem – hmm, wieczór poprzedzający plus ‘atrakcje’ związane z pobytem w hotelu dostarczyły nam więcej wrażeń niż sama przeprawa Driną. Owszem widoczki ładne, tu skałka, tam drzewka, woda zielona, niebo niebieskie, chmurki białe – widok jakich wiele na Bałkanach. Przyznam, że po doświadczeniach i doznaniach z poprzednich dni, spływ Driną nie wprawił nas w osłupienie i nie wywołał zachwytu – ot było przyjemnie i rześko – to wszystko.

Na do widzenia przed wyjazdem z tego kraju parę jeszcze zdań na temat samej Albanii To całkiem niemałe, jeżeli chodzi o powierzchnię państwo zamieszkuje raptem 3 miliony mieszkańców. Przyznam się, że czasami pokonując kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt kilometrów nie widzieliśmy żadnych domostw, a jeżeli już to opustoszałe. Bywało, że przemierzaliśmy przez wsie lub ‘miasteczka widmo’, gdzie na kilkanaście budynków zamieszkałe były dwa lub trzy a pozostałe opuszczone lub w stanie ruiny. Albo też tak, że miejscowość widoczną na mapie stanowiły cztery gospodarstwa. To oczywiście krajobraz północnej części kraju, jak jest na południu tego na razie nie sprawdziliśmy. Natomiast na każdym kroku widać pozostałości po nie tak dalekiej reżimowej przeszłości tego państwa oraz tym jak bardzo dużo jeszcze potrzebuje, żeby dorównać szeroko pojętej Europie. Nie mniej tamtejsza ludność jest bardzo przyjazna i otwarta, bardzo też ciekawa jak żyje się gdzie indziej. Często byliśmy zagadywani skąd jesteśmy, jaki jest nasz kraj a czasami wzbudzaliśmy spore zainteresowanie ( to ci dopiero wariaci poubierani po czubek głowy przy 30 st ). Tak, tu też są motocykliści, jeżdżą w klapkach, szortach i z rozwianym włosem – bo tak przyjemniej i nie gorąco… To nadal bardzo dziki, surowy kraj, z ogromnym potencjałem, przepiękną przyrodą. Niestety mocno zniszczony zarówno pod względem krajobrazu jak i mentalności. Korupcja i brak praworządności to podstawowe bolączki a władza uzurpowana czasami nie do końca leganie to często ta jedyna zwierzchnia…

Popołudniu, po zejściu z promu od razu udaliśmy się w kierunku granicy z Kosowem, żeby  w razie problemów mieć zapas czasu. A skąd te obawy?  Otóż czytając różne informacje dotyczące sytuacji na Bałkanach dowiedzieliśmy się, że mimo iż minęło już sporo czasu po wojnie, stosunki między Serbią i Kosowem można określić mianem ‚chłodnej miłości’. Jak wiadomo Serbia pozostała jednym z nielicznych państw, które nie uznało suwerenności Republiki Kosowo i nadal ten teren uznaje jako własny. Zatem wjechać do Kosowa można bez problemu z każdej strony, ale z Kosowa do Serbii już niekoniecznie. Serbowie bowiem traktują to jako nielegalne przekroczenie granicy i potrafią  bardzo utrudnić wjazd odsyłając do różnych urzędów po stosowne pieczątki. Tego się obawialiśmy, mając w zanadrzu ewentualny zwrot i wjazd do Serbii od strony Macedonii. W Albanii wybraliśmy więc malutkie przejście w miejscowości Zlatare. Było nieco nerwowo zwłaszcza przy kupowaniu ubezpieczenia. W Kosowie nie obowiązuje polskie OC, Zielona Karta ani żadne z europejskich ubezpieczeń trzeba więc wykupić osobne. Minimalny czas to 10 dni nawet jak jest się tam krócej niż dobę i koszty nie są akurat kłopotem bo na  motocykl to kwota 6 euro. Natomiast zarówno Pogranicznik jak i Pan od ubezpieczenia nie mówili w żadnym innym języku poza własnym oraz miksem niemieckiego z rosyjskim. Na dodatek trzeba mieć gotówkę i to wyliczoną…

Natomiast zaraz po wjeździe zrobiło się bardziej europejsko – domy murowane, z pustaków lub cegły, a nie z kamienia i na wsi jest sklep a czasem  nawet gospoda. Z krótkim postojem w Peć na pospieszny obiad podążaliśmy w kierunku Serbii. Ale Kosowo postanowiło jednak nie pozostać w naszej pamięci tylko szybkim tranzytem. Zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze na skraju miasta i kolejny raz spotkaliśmy się z wielkim zainteresowaniem i serdecznością ze strony tubylców. Zarówno kelner, jak i goście z sąsiedniego stolika z nieukrywaną ciekawością dopytywali nas o motocykl i szczegóły podróży pokazując szczere uznanie dla całej wyprawy. Kilku z nich pochwaliło się swoimi maszynami po czym bardzo chcieli przypieczętować miłą rozmowę jakimś trunkiem, ale ponieważ Debest Kierowca jest kierowcą więc skończyło się tylko na małym piwie dla pasażerki. Nie mniej, zanim ruszyliśmy, wytłumaczyli nam którędy jechać by ominąć korki i szybko wydostać się z miasta. Było to o tyle trudne, że samo w sobie okazało się bardzo malownicze i pociągające ze względu na mocno historyczne akcenty oraz prawosławny charakter.

Chwilę za Rakosh, skręcając w drogę R221 w kierunku na Zubin Potok ujrzeliśmy pięknej urody przełęcz z widokiem, który spowodował, że mój Debest Kierowca znowu był skazany na nieustanne „zatrzymaj się, muszę zrobić fotkę natychmiast”. Krajobraz stał się zdecydowanie łagodniejszy pokryty welurową zielenią, można było ulec wrażeniu jakby wzgórza obłożone były miękkim mchem, poprzetykanym kępkami drzew. A na końcu swoje seledynowe oblicze pokazała rzeka Ibar, z przytupem przechodząc w olbrzymi zalew. 

W takich oto cudownych okolicznościach przyrody dotarliśmy do przejścia, niemal na baczność stając przed budką celnika. Zaczęło się dość srogo, wszystkie papiery, ubezpieczenia, plus to Kosowskie, skanowanie we wszystkie strony. Każda minuta dłużyła się niemiłosiernie, potem pytania, skąd jedziemy, jak długo byliśmy w Kosowie i gdzie dalej. Jak uczniaki wyrwane do odpowiedzi grzecznie udzielaliśmy informacji. Może to tylko nasze subiektywne odczucie, ale mieliśmy wrażenie, że cokolwiek co dociera od tej strony jest traktowane z niechęcią i chłodem. Cała procedura przypominała trochę tą z czasów głębokiego PRL-u kiedy przekraczanie jakiejkolwiek granicy to zawsze były nerwy, niepewność i żeby jednak jak najszybciej mieć to za sobą.

– Polacy?  

– Tak, Polacy

– Po co byłiście w Kosowie?

– Tranzytem, wracamy z Albanii

– I co, daleko jeszcze jedziecie ?

– Nie, już właściwie wracamy do domu.                      

I sama już nie wiem czy te wyczytane opowieści to mity, czy celnik był jednak z tych ‚łagodnych’, ale oddał wszystkie dokumenty, pożyczył dobrej drogi i puścił nas dalej. Zmęczeni wrażeniami całego dnia stwierdziliśmy, że pierwsza miejscowość – zostajemy na nocleg. W ten oto sposób dotarliśmy do Novi Pazar. Okazało się, że miasto jest jednym z tych o kolorycie zdecydowanie muzułmańskim. Można to zauważyć zarówno na ulicach jak i wyczuwalnym w powietrzu zapachu ziół, przypraw i dymu z papierosów. Zdecydowaną przewagę na ulicach stanowią kobiety z okrytą głową a w żadnej knajpce przy deptaku, (a było ich niemało) nie było piwa i wieprzowiny. Za to kurczak na zyliard sposobów i lemoniada, nawet ze śliwek. Trzeba było widzieć minę Debest Kierowcy, który po wyczerpującym dniu marzył o zimnym browcu. To trochę inne oblicze Serbii, która głównie kojarzona jest z prawosławiem, pierwszy raz zobaczyłam sklepy z modą dla muzułmanek i to nie byle jaką. Przepych w kolorach, materiałach i wzorach – do pozazdroszczenia.


A tak wyglądała nasza trasa tego dnia. Tym razem wyjątkowo mapa jest w dwóch częściach bo wygląda na to, że Google Maps również nie uznaje przejścia między Kosowem a Serbią i za żadne skarby nie chce poprowadzić drogi tak ja my nią jechaliśmy. Zatem pierwszy odcinek do granicy Kosowo-Serbia wyglądał tak:

A kolejny odcinek następująco:

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *