Europa,  Włochy

5 powodów, dla których absolutnie nie warto jechać do Bari, zwłaszcza jesienią.

1. Pogoda

Pierwszy i podstawowy powód dla którego absolutnie nie warto jechać do Bari, a zwłaszcza jesienią to oczywiście pogoda. My postanowiliśmy wybrać się tam w drugiej połowie października. W Polsce spadały już pierwsze płatki śniegu w postaci brei z deszczem, wszyscy zaczynali kupować koce i gromadzić zapasy herbaty. My postanowiliśmy nie mówić ostatniego słowa piaszczystej plaży, błękitnemu niebu i słońcu w ilości 10 godzin dziennie. Taka aura wita każdego, kto zdecyduje wybrać się do tej części Włoch. Tak więc pamiętajcie, żeby absolutnie nie jechać do Bari jesienią.

2. Koszty i ceny

Drugi to koszty przelotu i zakwaterowanie. O tej porze roku dawno jest poza sezonem, nawet w słonecznej Italii zatem wszyscy spuszczają z tonu. Zarówno linie lotnicze jak i właściciele kwaterunków.

My lecieliśmy w jedną stronę Wizzairem a z powrotem Rayanerem za okrągłą sumkę 380 zł za dwie osoby. To mniej więcej tyle co Pendolino z Bielska do Warszawy.

Z kolei nocleg zarezerwowaliśmy TUTAJ  za kwotę ok 850 zł za 5 nocy za dwie osoby, czyli łatwo policzyć, że cena w stolicy Apuli nie przekroczyła kwoty za łóżko u bacy w Zakopanem czy morskiego górala nad Bałtykiem. To całkiem przyjemne miejsce do spania, ze śniadaniem. Bardzo dobrze usytuowane w odległości nie więcej niż kilometr od najważniejszych punktów w mieście.

Przyznam, że właśnie ono okazało się dla nas dużym zaskoczeniem. Wiedząc na czy polega śniadanie kontynentalne w krajach południowych spodziewaliśmy się sucharka i nutelli czy dżemu w opakowaniu wielkości kapsla. Tym czasem co dziennie czekała na nas kuchnia wypełniona włoską wędliną i serami, świeże pieczywo, wszelkiej maści dodatki typu jajka czy parówki, dla wegetarian pełen zestaw nabiału, płatków i bakaliowych  dodatków do nich. Dla łasuchów z kolei, każdego dnia świeże ciasto pieczone przez jedną z pracownic. Do tego malutki ekspresik, na jeszcze mniejsze kapsułki. Robił kawę o takiej mocy, że przez cały dzień potem nogi same chodziły. Istny raj śniadaniowy.

Ceny o tej porze roku stają się absolutnie przyjazne i dostępne. Okoliczność spędzenia nawet kilku dni na ciepłym słonecznym wybrzeżu jest właśnie tym powodem, dla którego absolutnie nie warto tam jechać.

Co więcej dla zwierzaków zakupowych, w tym czasie wszystkie sales, saldi czy inne wyprzedaże są w absolutnej pełni. Można więc szaleć w sklepach i nie biegać do Providenta po pożyczki. Jest w czym wybierać, jak wiadomo Włosi są miłośnikami stylu, marek, blichtru i szyku. Zatem wszystko to staje się osiągalne za mniej więcej pół ceny.

3. Styl i stylówki

Kolejny powód dla którego nie warto jechać do Bari to klimat tego miejsca, mieszkańcy i styl. Oczywiście nie zjechałam całej Italii wzdłuż i wszerz, żeby uważać się za eksperta. Jednak będąc już ładnych kilka razy w tym kraju, tym razem poczułam się chyba najbardziej włosko. Zaraz po wyjściu z dworca uderza hałas, zgiełk i krzyk. Co drugie auto trąbi w tym samym czasie z częstotliwością co pół minuty. Co chwilę mija cię mocno gestykulujący i krzyczący do telefonu Włoch. Natomiast kobiety przy kawiarnianym stoliku wypowiadają jakiś pierdyliard słów na minutę. Z taką intonacją i natężeniem, jakby rozmawiały z koleżanką w Neapolu a nie na krześle obok.

Do tego styl, przez duże a właściwie ogromne „s”. Już na początku nie widać zbyt dobrze kto się zbliża z przeciwnej strony. Najpierw idzie klamra paska do spodni z logo wielkości wrót do stodoły. Zaraz po niej wyłania się reszta stylizacji. My biegaliśmy w podkoszulkach i trampkach, szczęśliwi, że jeszcze się da. Tym czasem lokalesi już lansowali swoje pikowane puchóweczki, oczywiście z metką Armani, Prady czy chociaż Lagerfelda. Do tego bardzo stylowe i dobrze dopasowane jeansy oraz oczywiście ciężkie obuwie, wiadomo już jesień. Nie to co śmieszni turyści w conversach i rozebrani jak do rosołu. Drugim elementem, który przesłaniał wszystko, zanim dany osobnik podszedł bliżej był szajn of dżel czy guma czy cokolwiek to było, starannie zaaplikowane we fryzurę by nawet  tajfun lub orkan nie wpłynął na jej kształt czy look.

Żeby nie było, że się uczepiłam mężczyzn. Damskie ałtfity również powodują, że po wyjściu z dworca, miałam ochotę usiąść na ławce i nie ruszać się stamtąd do powrotu. To było lepsze niż Netflix, mówię wam. Jak okulary od Prady to torebka z domu Gucci, spodnie szyte u C. Kleina a apaszka od Hermesa…

A teraz sprostowanie, nie sarkazm i szydera przeze mnie przemawia, bardziej zaskoczenie faktem, że tyle tego wszystkiego na jednym człowieku a wszystko gustowne, stylowe, estetyczne i  bardzo hot. Jedyne do czego się przyznam od razu, to przemawia przeze mnie zazdrość. Zwykła, babska. Zdecydowanie mniej było w tym przesady czy kiczu, chociaż trafiały się jednostki na pograniczu. Jednak Włosi znają się na stylu i potrafią z tej wiedzy korzystać. Właściwie chwilami można było się poczuć jak na nieustającym pokazie najnowszej kolekcji  prêt-à-porter.

4. Kuchnia

Następny powód dla którego nie jedźcie do Bari a zwłaszcza jesienią to kulinaria, kuchnia i wszystko co z nią związane. Ci, którzy przeczytali choćby kilka postów z tego bloga wiedzą, że ten temat  prędzej czy później się pojawia. Jesień to pora roku, kiedy wszystkie owoce i warzywa albo już dojrzały albo właśnie kończą więc jest istna orgia jeżeli chodzi o dostępność . Na każdym rogu ulicy stragany uginają się od cudnych, błyszczących na słońcu, do obłędu kolorowych darów ziemi, krzewów i drzew. Od samego patrzenia na gruszki sok kapie po brodzie. A o tym, że za rogiem można kupić melony informuje intensywny, świeży zapach już dwie ulice wcześniej.

Wiadomo, warzywa są zdrowe owoce też, ale włoska cucina to przecież pasta w niezliczonej ilości kształtów i sposobów podania. Tyle, że w tutaj makaron można kupić z okna…albo drzwi, albo tego co jest otwarte.  Tutejsze orecchiette,  w tradycyjny sposób wyrabiają kobiety, w takim tempie, że trudno uchwycić ten moment kiedy semolina przestaje być sypka a staje się ciastem. Potem odcinają nożem małe kawałeczki, kciukiem wygniatają malutkie kapelutki  po czym  rozkładają  na sitach aby wyschły.

Następny aspekt to lokalny street food a tutaj to w zasadzie shop food. Otóż wystawy sklepów z wędlinami czy serami nie pozwalają przejść obojętnie. Mijając taki spożywczak, nawet jeżeli właśnie wstaliście od stołu, to żołądek momentalnie zwija się w trąbkę i daje sygnał, że to co widzą oczy natychmiast chce zacząć trawić. Dodatkową atrakcją jest ślinotok do kolan. Nie da się przejść spokojnie koło wiszącej mortadeli wielkości rurociągu jamalskiego czy sera, który nawet przez szybę pachnie.

Jakim więc zaskoczeniem było dla nas, kiedy weszliśmy do środka na zakupy, a okazało się, że  można nie tylko kupić na wynos, ale zmontować sobie kanapkę z czegokolwiek co jest w tym sklepie i zjeść, gdzie chcesz. Uroczy Pan w białym kitlu sięga po to co wskazujesz i zgrabnie pakuje do bułki. Czasami doradza co dodać a będzie jeszcze smaczniejsze. Palcami wyjmuje mozzarelle z solanki,  oliwki czy pomidory z pojemnika a potem te same palce wyciera w brzeg fartucha. Cud jakiś chyba bo wszyscy żyją. Nikt nie choruje na dur czy czerwonkę a włoski sanepid ma więcej czasu na espresso. Jest swojsko, bez napinki, a przede wszystkim obłędnie smacznie.  Oczywiście o oliwie, którą podlewa pieczywo nie wspomnę.

Będąc we Włoszech, nie można  pominąć tematu pizzy, to jak pojechać do Moskwy i nie pić wódki. Poszukując miejsca z klimatem i dobrym plackiem trafiliśmy do La Risto-Pazzeria Dregher. Na temat samej pizzy pisać nie będę, bo najlepiej ją jeść a nie czytać o niej. Powiem tylko tak, na stolik czekaliśmy ładnych parę minut. Podają ją na papierze, wino mają domowe i byliśmy chyba jedyną parą. Ludzie tam przychodzą całymi grupami i spędzają wieczór, jest głośno, wesoło i niesamowicie przyjemnie…Resztę klimatu oddaje filmik poniżej.



Kolejne miejsce warte polecenia to Pizzeria di Cosimo, przy Largo Albicocca 19. Nie mają strony, czy nawet profilu na Facebooku. Bo i po co? Kolejki są od otwarcia do późnego wieczora. Można zjeść na miejscu, ale naprawdę szkoda czasu na czekanie. Mieści się przy cudnej urody placu Piazza degli Innamorati , absolutnie normalną praktyką jest odbieranie pudełka na wynos  i zjadanie na murkach czy ławeczkach. To widok w tym miejscu całkiem powszechny. Dodam, że ceny zaczynają się od 5 € !

Z kolei jednego wieczoru, od sprzedawcy w sklepie dowiedzieliśmy się, że warto wybrać się do La Tana del Polpo. Jak się okazało nie jest to takie proste, ponieważ nawet po sezonie, w środku tygodnia trzeba zarezerwować stolik. Kiedy już się tam znaleźliśmy, zrozumieliśmy dlaczego. Wybór owoców morza, sposób ich podania i oczywiście smak tego co dostaliśmy na talerzach pozbawił nas kontaktu z resztą świata na dłuższą chwilę. Karmią przepysznie, wino domowe, obsługa genialna, nie nachalna. Doskonale doradzali, co wybrać, które porcje są mniejsze, jak zrobić, żeby spróbować kilku dań i nie pęknąć po wyjściu.

Właściciel, kiedy się zorientował, że jesteśmy z Polski, zamienił z nami kilka zdań. A jak dowiedział się, że połówka naszego teamu podróżniczego ma na imię Zbyszek, pobiegł po książkę pamiątkową, aby się pochwalić, że to ulubione miejsce Zbigniewa Zamachowskiego i jak jest w okolicy, zawsze go odwiedza, a kiedyś gościł też Zbigniewa Bońka…Ot taka słabość do imienia na „Z”… Miejsce na pewno godne polecenia, bo pomijając fakt, że był to absolutny odlot kulinarny, to jeszcze wysokość rachunku również była zaskoczeniem. Oczywiście na plus.

Z ciekawostek kulinarnych, któregoś dnia spacerując promenadą mogliśmy ze szczegółami, krok po kroku zobaczyć jak ośmiornica z glutowatego flaka wyciągniętego z wody przeistacza się w jędrną i sprężystą, by potem lądować na talerzu czy w sałatce. Zaczynam rozumieć czemu to takie drogie, obrobienie jednej sztuki to proces, który zabiera dobre kilkanaście minut. Człowiek, który się tym zajmował, pieczołowicie ją najpierw sprał drewnianą deską, po czym płukał, po czym chlastał nią o kamienne schody, potem znowu deska, płukanie i schody i tak w kółko, chyba z kwadrans… Jak już opracował z kilka sztuk, wkładał do wiadra ze słoną wodą zaczerpniętą z Adriatyku i zanosił do hotelu po drugiej stronie ulicy. Poniżej krótkie filmiki, jak to wygląda.


Podsumowując, Bari rozpieszcza kulinarnie na każdym kroku, od śniadań począwszy, do samego wieczora a nawet nocą.

5. Bari i miejsca do odwiedzenia

Jest jeszcze jeden, chyba główny powód, dla którego absolutnie nie warto jechać do Bari zwłaszcza jesienią. A mianowicie samo miasto, jego urok, klimat i fakt, że zawiera w sobie wszystko to co nam z Włochami kojarzy się najbardziej. Wspomniałam już o stylu, kuchni, pogodzie. Ale dopełnieniem wszystkiego jest cudna architektura, wąziutkie zaułki, senna atmosfera, byle gdzie i byle jak postawione skutery, pranie wiszące w ponad głowami, firanki zamiast drzwi, zza których wyziera codzienność włoskich rodzin oraz gwar i jazgot charyzmatycznych mieszkańców.

Apulia jest w czołówce najchętniej odwiedzanych regionów  przez Włochów i ich rodziny, nie mniej nie jest aż tak popularnym kierunkiem turystycznym jak Rzym, Wenecja, Florencja czy inne. Dzięki temu po zakończeniu tak zwanego sezonu Bari staje się leniwym spokojnym miasteczkiem, gdzie wszystko płynie swoim rytmem.  To nieco biedniejszy region ale uderzająco  piękny i nie zepsuty szeroko pojętym turyzmem. Znajdziecie tu port i klimatyczne Stare Miasto, w którym trzeba dać się zagubić pośród uliczek, wstąpić na kawę, czy spróbować ponoć najlepszych na świecie lodów. Urok i wdzięk tego miejsca, daje znać o sobie na każdym kroku. Zamawiając kawę dowiadujesz się, że właśnie przed chwilą właściciel przyniósł tą najlepszą i najbardziej aromatyczną. A serwowane malutkie ciasteczka dzisiaj rano upiekła jego mama… Chyba dla całego Bari, bo w każdej kawiarni są identyczne ;)… ale ile radości daje takie dopieszczenie…

Miejsca, które zdecydowanie należy odwiedzić to oczywiście Stare Miasto – Bari Vecchio , mury miejskie oddzielające je od morza, Piazza Mercantile i nasz ulubiony Largo Albicocca – Piazza degli Innamorati.  Ten ostatni został wyposażony przez IKEA w ramach partycypacji w jego odnowieniu. To niewielki zaułek, oświetlony mnóstwem lampek, ozdobiony w szczególny sposób. Od razu rzucają się w oczy znane w całej Europie drobiazgi skandynawskiej sieciówki. Klimat jest przeuroczy, można odnieść wrażenie jakby za chwilkę miała podjechać na skuterze Audrey Hepburn przytulona do Gregory Pecka. Mimo, że akcja filmu dzieje się w Rzymie to z pewnością w tym miejscu można się zapomnieć i poczuć jak w latach 50-tych. Nie beż powodu, w tłumaczeniu to Plac Zakochanych.

Ponadto obowiązkowo spacer nadbrzeżną promenadą wzdłuż plaż.

Bari przez wielu traktowane jest tylko  jak dobra baza wypadowa, moim zdaniem niesłusznie. To miasto ma swój własny urok i walory, na tyle by poświęcić mu trochę czasu. Natomiast nie da się ukryć, że jest bardzo dobrym pomysłem, żeby zatrzymać się tam i powędrować w głąb Apuli. A jest gdzie jechać – wierzcie mi. O tym co kryje w sobie najbliższa okolica i jakie cuda można odnaleźć przeczytacie w poście Kilka perełek Apulii.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *