Europa,  Węgry

Rowerem wokół Balatonu

Długi czerwcowy weekend zapowiadał się bardzo obiecująco. Jeszcze późną zimą czy też wczesną wiosną, zmęczeni covidowymi ograniczeniami przez ostatnie dwa lata postanowiliśmy zrealizować wcześniej nie dokończoną podróż rowerem wokół Balatonu. Zaprosiliśmy do tej zabawy naszych, znanych już też na tym blogu, znajomych licząc, że im też się ten pomysł spodoba. Nie pomyliliśmy się ani troszkę. Zatem po dobrym planowaniu i ustaleniu wszystkich szczegółów, 14 czerwca po południu zapięliśmy na dach 4 rowery i ruszyliśmy na podbój „węgierskiego morza”…

Kilka słów na temat samego Balatonu. Jest największym jeziorem nie tylko na Węgrzech, ale i w całej Europie Środkowej. Jego powierzchnia  jest większa od Warszawy. Jest kultowym miejscem jeszcze z czasów minionego systemu, kiedy to spędzenie tam wakacji czy urlopu było niesamowitym prestiżem i nobilitacją.

Wtedy na trawiaste plaże i do domków z dykty mknęli dyrektorzy i notable, najczęściej maluchami. Tylko ci lepiej sytuowani mogli sobie pozwolić na spakowanie do Łady czy dużego Fiata. Reszta pospólstwa wciskała się do ‘pociągu przyjaźni’ bratniego mocarstwa albo zdezelowanego Ikarusa i po niemal dobie podróży zapełniała miejscowe pola i campingi. Ale cóż to był za blichtr i awans społeczny móc potem w biurze chwalić się zdjęciami z ‘wczasów zagranicznych’.

Ślady tego ‘luksusu’ są nadal gdzie nie gdzie widoczne, ale już coraz mniej. Cała infrastruktura coraz lepiej dopasowuje się do obecnych czasów i wymagań swoich gości. Oferowane miejsca noclegowe, pola campingowe czy plaże zachęcają czystością i starannością w każdym detalu. Są ładne kawiarenki, gustowne restauracje, apartamenty w dużej rozpiętości cenowej, ale nawet te z niższej półki są czyste, schludne i  estetyczne. Być może z racji położenia, turyści ze stolicy i nieodległych Niemiec narzucili ten trend. Prawie wszystkie miejscowości  wokół jeziora zapraszają i zachęcają do pobytu. Zdecydowanie mają czym. Coraz mniej jest obskurnych budek z byle jakim jedzeniem i zapyziałych domków. Na rzecz przyjemnych punktów gastronomicznych gdzie oprócz tego, że jest czysto, langosz smakuje wyśmienicie a paprykarz węgierski ponownie staje się flagowym daniem. Natomiast restauracje prześcigają się by zaskoczyć pozytywnie pozycjami w menu przy okazji proponując całkiem przednie wino do posiłku czy genialne podczas upału piwo.

Mówiąc krótko Węgrzy postanowili wykorzystać ten potencjał najlepiej jak potrafią i zdecydowanie idą w dobrym kierunku. Wcześniej, we dwoje mieliśmy już pomysł, żeby zrealizować taką wyprawę, ale wtedy zabrakło nam czasu, żeby zrobić pełne koło. Tym bardziej byliśmy pozytywnie zaskoczeni jak zmieniły się niektóre miejsca na przestrzeni tak zaledwie kilku lat. Mam taką refleksję, że nasi zarówno ‘morscy’ jak i zakopiańscy górale powinni jeździć do Węgrów na szkolenia. Jak zadbać o to by turysta wypoczął, poczuł się dopieszczony i chciał wrócić. U nas w dalszym ciągu, gość to głupek i cep(r), którego trzeba złupić z pieniędzy, pokazać kto tu rządzi, dać na każdym kroku do zrozumienia jak bardzo się go nie szanuje i rzucić parę przekleństw na ‘do widzenia’… Dużo jeszcze nauk nasi rodzimi spece od ‘turystyki’ muszą pobrać, żeby nie płakać, że pokoje puste stoją…

Balaton  jest bardzo przyjaznym akwenem, dla pojedynczych turystów jak też całych rodzin. Stosunkowo płytki pozwala na swobodną i bezpieczną kąpiel . Co prawda  największa głębokość wynosi 11m, ale już średnia to “tylko” trzy metry. To ze względu na dość szerokie płycizny występujące na południowym brzegu. W niektórych miejscach idąc kilkadziesiąt a nawet kilkaset metrów woda nadal sięga niewiele powyżej kolan. Kolejnym atutem jest temperatura wody, która w lecie wynosi około 23° C.

Nazwa Balaton oznacza mniej więcej „błotniste jezioro” a ponieważ Węgry nie mają dostępu do morza – często nazywany jest „węgierskim morzem”. Na uwagę zasługuje jego koloryt. W zależności od pory dnia mieni się odcieniami błękitu, zieleni i turkusu a gładka tafla srebrzyście połyskuje w słońcu. Bywa, że podniesie się wiatr tworząc śnieżne grzywki na płaskiej powierzchni. Wtedy do malowniczego krajobrazu dołączają białe łodzie czy szklisto kolorowe żagle serwerów łapiących każdy podmuch.

Nasz plan był następujący – 5 całych dni, 220 km wokół jeziora 5 noclegów po drodze, mnóstwo przyjemności, przeżyć i doznań wynikających z tej podróży. Wyruszyliśmy we wtorek po południu, tak żeby dotrzeć wieczorem i rano mieć już pełny dzień do dyspozycji. Trasy wahały się między 40 a 60 km, w zależności od terenu i tego gdzie zarezerwowaliśmy noclegi. Miejscem startu był Balatonalmadi. Na pierwszy postój  wybraliśmy Arnyas vendeghazak

To miejsce doskonale potwierdza to co napisałam wcześniej o węgierskim poziomie i standardzie. Uroczy apartament położony na jednej z bocznych uliczek wśród drzew zaskoczył nas bardzo pozytywnie. Cena wynajmu była zupełnie nieadekwatna do tego co otrzymaliśmy. Połowa budynku, świetnie wyposażona we wszystko co niezbędne zarówno w kuchni jak i pozostałych pomieszczeniach, idealnie czysta i bardzo wygodna. Do tego w ogrodzie przynależące do apartamentu miejsce z murowanym grillem, wyposażone w węgiel, wszystkie akcesoria z rękawicami włącznie. Tak było tam miło, że pół żartem, przez chwilę zaczęliśmy się zastanawiać czy może dać sobie spokój z jeżdżeniem i po prostu zostać tu na pięć dni…  

Dzień 1, Balatonalmadi – Siófok – 42 km

Rano pełni werwy i energii po sytym śniadaniu, zapakowani jak należy dosiedliśmy dwukołowce i wystartowaliśmy w drogę. Zaraz po przyjeździe do linii brzegowej  jeziora  pojawiły się znaki informujące, że jesteśmy na ‘Balaton korut’ czyli właściwej ścieżce. Już pierwsze kilometry jazdy pokazały jak dobrze można wykorzystać to co dała natura. Podróżowanie tam rowerem jest tam przyjemnością w najwyższym wydaniu. Trasa jest bardzo dobrze oznaczona, najczęściej biegnie wzdłuż linii brzegowej. A kiedy się od niej oddala, to nadal w sporej odległości od głównej drogi dla samochodów. Owszem bywają sytuacje kiedy trzeba jechać jezdnią, ale to jest najczęściej lokalna dróżka między domami.

Nie mając mapy i nie znając drogi nie ma szansy, się zgubić. Oznaczenia są co kilkaset metrów, tablice informujące o odległości do najbliższej miejscowości również. Cała nawierzchnia jest  pokryta asfaltem, podzielona na pasy ruchu. Wyraźne oznaczenia odpowiednio wcześniej dają znać o tym, że będzie się przecinać z drogą główną czy przejazdem kolejowym.

Ponadto większość trasy jest bardzo przyjazna nawet dla niewprawionego rowerzysty. Jest płaska, a jeśli są wzniesienia to raczej łagodne. Piszę większość, ponieważ jest fragment bardziej wymagający, ale to niedługi odcinek a podjazdy też nie są mordercze.

Tak więc mknęliśmy sobie w zieleni drzew i śpiewie ptaków, mijając malutkie lokalne miejscowości i ciesząc oczy krajobrazem. Kilometry mijały właściwie niepostrzeżenie. W  takiej przyjemnej scenerii, popołudniem dotarliśmy do Siófok.

 To jedno z miejsc, które co roku rywalizuje o miano “letniej stolicy Węgier”. Drugim jest Balatonfüred.  Jak to w kurorcie, sporo tutaj nocnych klubów, barów, dyskotek i restauracji jak również nieodłącznego deptaka z wszystkimi  jego atrybutami.  Wiadomo, ceny noclegów czy wstępów na płatne plaże są tutaj wyższe niż w innych miejscowościach.

Okazało się, że apartament chociaż całkiem przyjemny, mamy nieco na uboczu, więc do centrum czeka nas spacer. Jednak po godzinach spędzonych na pedałowaniu był dla nas przyjemną odmianą. Spaliśmy TUTAJ. Jako, że hałas i przepełnione promenady nie są naszą ulubioną atrakcją, więc po całkiem przyzwoitej kolacji, całkiem przyzwoicie zmęczeni poszliśmy spać, by ładować baterie na następny dzień.

Dzień 2, Siófok – Balatonkeresztur – 59 km

Ten dzień przewidywał najdłuższy dystans do pokonania, więc sprawnie zebraliśmy się rano i dalej do przodu.

Podobnie jak poprzedni, ten odcinek jest również płaski i biegnie w większości wzdłuż jeziora. Dodatkową przyjemnością podczas takiej podróży, w czerwcowym upale jest kąpiel w ciepłej wodzie. Z drugiej strony, to jeszcze nie jest sezon, więc zarówno plaże jak i mijane miejscowości nie są przepełnione. Lepszej rzeczywistości do wypoczynku, doładowania po-covidowych ‘akumulatorów’ i chwili wytchnienia nie można sobie wymarzyć.

Przemierzając kolejne kilometry naszym oczom ukazywały się co rusz inne krajobrazy. A to połacie słoneczników dopiero zbierające się do rozkwitu. Szumiący tatarak, kołyszący się zgodnie z kolorowymi łódkami cumowanymi do mini przystani. A to znowu małe plaże zachęcające do orzeźwiającej kąpieli czy porty zapraszające na krótki spacer dla rozprostowanie nóg.  Pomiędzy tym bary i punkty oferujące całkiem smaczne dania lokalne oraz całkiem przyzwoite i cudownie zimne piwo. Czy można chcieć więcej?

Czerwiec to czas kiedy wszystko jeszcze kwitnie i pachnie, dojrzewają już owoce. Jadąc po drodze można napotkać stoiska oferujące do sprzedaży chwilę wcześniej zebrane pomidory, ogórki, czereśnie, maliny, czy późną odmianę truskawek. Co ciekawe, czasami to stragany ‘samoobsługowe’. Bo jak inaczej nazwać stolik przed furtką, na którym w miseczkach są poukładane plony z ogrodu a obok słoik na pieniądze. I jeszcze mała kartka informująca ile należy do tego słoja wrzucić… Całkiem ufni i zadowoleni z rzeczywistości muszą być tacy ‘handlowcy’ skoro w ten sposób dzielą się tym co mają dobrego. Piękna zasada, dam Ci co mam najlepszego, więc podziękuj mi tak jak tego oczekuję…

Tego dnia nie obyło się bez przygód. Najpierw jeden z rowerów postanowił zafundować nam dłuższy przystanek prezentując w pewnym momencie przepięknego flaka w tylnym kole. Panowie, chcąc nie chcąc, zabrali się do wymiany dętki, a my po krótkim postoju postanowiłyśmy jednak jechać w kierunku naszego apartamentu. Z jednej strony dlatego, że był już całkiem niedaleko.

Z drugiej, chyba tej bardziej istotnej, pohukiwanie w oddali i świetlne rysy przecinające niebo zwiastowały nadchodzącą burzę. Zatem postanowiłyśmy z Anią trochę po ścigać się z deszczem, tak by dopadł nas kiedy już z uśmiechem będziemy przygotowywać kolację na tarasie. I ten plan udało nam się zrealizować. Nawet panowie dotarli do nas jeszcze pomiędzy kroplami. Natomiast po chwili letnia burza w pełnej krasie pokazała nam co potrafi. Lało tak, że świata nie było widać. Niebo przecinały już trójramienne błyskawice a pioruny dawały tak, jakby obok była jednostka wojskowa, w której akurat sprawdzają czy moździerze są sprawne. Wszystkie na raz…

 W takiej scenerii kolacja na zadaszonym tarasie była przyjemnością samą w sobie. Tym bardziej, że świeżość i wilgoć po burzy odstraszyła wszystkie komary. Do nocowania mieliśmy uroczy mały domek, wyposażony we wszystko co niezbędne z zadaszonym  tarasem i ogródkiem, więc letni spektakl podziwialiśmy z zachwytem. A spaliśmy TUTAJ.

Dzień 3, Balatonkeresztur – Badacsonytomaj – 48 km

Trzeci dzień naszej wycieczki po nocnym szaleństwie pogodowym przywitał nas słońcem i rześkim powietrzem, oczyszczonym z dusznego upału. Tym chętniej ruszyliśmy w dalszą drogę, wiedząc, że krajobraz będzie się zmieniał i czeka nas całkiem inna sceneria. To jest też ten fragment trasy, gdzie czasami ścieżka rowerowa odbiega od linii brzegowej. Wiedzie przez lasy, wzdłuż pól i pastwisk, a chwilami równolegle do drogi. Natomiast w dalszym ciągu trasa jest oddzielona od jezdni dla samochodów, więc nie ma obaw. Pojawiają się też nie nazbyt wymagające przewyższenia i podjazdy. Czasami trochę strome, nie mniej krótkie.

Z drugiej strony jeziora ukazuje się całkiem inna sceneria, bowiem wzniesienia i pagórki pokrywają winnice. Tu też zaczyna się węgierski rejon winiarski nad Balatonem, na który składa się 6 regionów Somló, Balatonfüred-Csopak, Balatonfelvidék, Badacsony, Balatonmelléke, Balatonboglár . Dwa z nich Badacsony i Balatonboglar znajdują się nad samym jeziorem a trasa rowerowa dokładnie przez nie przebiega. 

Ślady niektórych upraw winorośli i produkcji wina sięgają  II w. W Badacsony czasach komuny niemal całkowicie zniszczono uprawy winogron budując domy letniskowe i rozległe ośrodki dla wczasowiczów bratnich krajów. Nie mniej, po upadku systemu jak tylko stało się to możliwe winiarze postanowili wrócić do tradycji regionu, odbudować dobrą sławę i jakość starego szczepu będącego wizytówka tego rejonu.

W kontekście produkowanego wina należy też wspomnieć  o węgierskim Dębie, którego drewno służy do wyrobu beczek. Ta rosnąca na Węgrzech odmiana, jest trzecim na świecie, po Dębie francuskim i amerykańskim, rodzajem drewna wykorzystywanym do wyrobu beczek. Węgrzy stosują  ten gatunek ponieważ wino tam przechowywane  znacznie łagodnieje w smaku i nabiera niepowtarzalnego koloru. Dąb węgierski jest także wykorzystywane przez winiarzy w Europie i USA.

Produkowane jest tu wino zarówno czerwone jak i białe. Słynie ze swojej oryginalności za względu na występujące tam gleby wulkaniczne, które stwarzają warunki do powstawania wyjątkowego trunku. Na pewno za uwagę zasługuje tu powstające z  miejscowej odmiany winogron Juhfark, czyli owczy ogon. Jest aromatyczne i intensywne.

 Od stuleci wierzono, że produkty z tych terenów pomagają na wszelkie choroby. A nawet sprawiają, że kobiety będą rodzić chłopców, pożądanych przez monarchów i arystokratów, oczekujących potomka-następcy i spadkobiercy. Ot i takie uzasadnienie, żeby dowoli kosztować trunku…

Droga rowerowa wiedzie wzdłuż pól na których kaskadowo układają się równe rzędy winorośli z jednej strony i małych winnic z drugiej. Czasami drewniana budka przy drodze, nawet nie zwiastuje tego co następuje po chwili. Wystarczy tylko zaglądnąć, by być zaproszonym do odwiedzenia właściwej piwnicy, tuż za drzwiami. A tam owe wspomniane beczki piętrzą się na stojakach. Właściciel zaprasza do degustacji, żywo opowiadając o każdym gatunku, oczywiście po węgiersku. Ale siła ekspresji i zaangażowania jest taka, że, nie trzeba znajomości języka by mieć absolutną pewność jak dobre wino produkuje, jak unikalne w smaku, bukiecie i barwie… My, mimo, że na dwóch kółkach, to nadal kierowcy, więc postanowiliśmy zakupić kilka butelek ‘na wynos’ by cieszyć się wyżej wspomnianymi atrybutami. Wieczorem po odstawieniu rowerów. Tego wieczoru nocowaliśmy TUTAJ

Ta strona jeziora jest bardziej mozolna. Głównie dlatego, że ścieżka odbiega od bezpośredniego dostępu do wody, a żeby tam dojechać to nawet nie jest problem, ale powrót jest kręty i stromy. Spontaniczna kąpiel staje się więc bardziej wymagająca .  Na szczęście po dotarciu do miejsca noclegowego okazało się, że zupełnie nieopodal jest mała, plaża z przyjemnym zapleczem gastronomicznym. Zdążyliśmy, pomimo nieco późnej pory popływać – ci co chcieli popływać, zjeść – to akurat chcieli wszyscy, a potem zasiąść i złapać kilka ostatnich promieni słońca. Resztę wieczoru spędziliśmy na tarasie degustując część wcześniej poczynionych zakupów.

Warto wspomnieć, że będąc w tej okolicy można nieco zboczyć z trasy. Dokładając kilka kilometrów podjechać do Keszthely i Heviz. Pierwsze z nich to historyczne miasteczko z bardzo ładną promenadą słynące głównie z pięknych zabytków. Do najważniejszych należy Pałac Festeticsów.  A właściwie rozległy zespól pałacowo-parkowy z monumentalną budowlą oraz bardzo ładnie zachowanym i zagospodarowanym parkiem wokół. Dal miłośników historii – nie lada gratka. Poza tym, jest też kilka ciekawych muzeów, np. muzeum marcepanu czy muzeum radia i telewizji.

Pokonując kolejne kilka kilometrów dojeżdżamy do Heviz, nad Mały Balaton. To właśnie tutaj znajduje się największe w Europie jezioro termalne. Jest ewenementem niemal na światową skalę,  bo następne takie znajduje się w Nowej Zelandii. Akwen jest  całkiem spory – ma ponad 4 ha. Temperatura  wody zachęca do kąpieli okrągły rok ponieważ zimą podobno nie spada poniżej  24 stopni Celsjusza.

My odwiedziliśmy te miejsca podczas naszej pierwszej wizyty. Natomiast tym razem, ze względu na inny rozkład trasy i zbliżający się wieczór, musieliśmy odpuścić.

Dzień 4, Badacsonytomaj – Balatonalmadi – 57 km

Tego dnia pozostał nam ostatni końcowy etap by zapiąć pętlę wokół Balatonu. Ostatnia prosta, jak się okazało wcale nie była najłatwiejsza. Dla nas wszystkich to był nowy fragment, bo to właśnie ten, na który  parę lat wcześniej zabrakło nam czasu. Okazał się też najbardziej wymagający, z kilku względów. Pomimo tego, że dotychczas nie odczuwaliśmy większego zmęczenia, to jednak czwarty dzień postanowił nam przypomnieć o tym, że jest czwarty, czyli mamy jakieś 180 km za sobą. Mimo, że w wyliczeniu między odcinkami wyszło mniej, to jednak na każdym etapie okazywało się, że robimy jakieś 10% więcej. Na własną prośbę. Bo tu fajna knajpka, a tu warto podjechać do zamku czy plaży, a poza tym jak mówi stara maksyma ‘na skróty dalej, ale ciekawiej’…

 Droga w tej części jest bardzo osobliwie ułożona i wiedzie jakby zygzakiem. Chwilami zbliża się do brzegu, by po kilku kilometrach kazać wspinać się w kierunku szosy kilkaset metrów w górę. Potem kolejny odcinek wzdłuż drogi i znowu zjazd do jeziora. To też najmniej malowniczy odcinek a znalezienie przyjemnej plaży jest sporym wyzwaniem. Przejeżdżaliśmy przez miejscowości, które spokojnie mogłyby pretendować do miana lokalnego ‘Władysławowa’ między innym przez wspomniany wcześniej  Balatonfüred. Renoma tego miejsca zaczęła sięgać coraz dalej. Znalezienie miejsca nawet w sąsiednich miasteczkach, na spokojne plażowanie bez tłumów i zgiełku okazało się niewykonalne.

Natomiast  okolica postanowiła zrekompensować nam drobne rozczarowania i chwilami przeniosła nas czy to do Prowansji czy może na chorwacki Hvar?  Zupełnie niespodziewanie, zjeżdżając z jednej z górek, właściwie przy drodze, przywitało nas rozłożyste pole okryte fioletowym dywanem. Na tle zielonego wzgórza i grafitowej wstążki asfaltu intensywność  tego lilaka była hipnotyzująca.

Po chwili zachwytu pojechaliśmy dalej, myśląc, że to jednorazowa historia. Kilkanaście minut drogi dalej naszym oczom ukazało się nie pole, ale cała połać pokryta falującymi łodygami lawendowych szyszek. Trzeba było szybko zatrzymać się i zejść z roweru bo woń kwiecia w popołudniowym słońcu wprawiała o natychmiastowy zawrót głowy. Właściwie, to nie wiadomo było co robić dalej, bo każda minuta tam spędzona powodowała, że płynący aromat mącił myśli i coraz bardziej odbierał silę fizyczną by podążać dalej. Przez chwilę pomyślałam, że można by się zanurzyć w toni tej lila-zieleni, odurzyć zapachem i pozostać… Ale na szczęście powiew przedwieczornego wiatru przedmuchał mózg i pozwolił ruszyć w drogę. Jednak głowa jeszcze przez dłuższy czas odwracała się w tamtym kierunku by jak najdłużej chłonąć wonne nuty i pozwolić by jak najwięcej pozostało w pamięci tej zaskakującej polany.

Prawie na haju, skoro w wzrok i zapach zdominowały resztę zmysłów dojechaliśmy do ostatniego, czyli pierwszego miejsca noclegowego. Tym razem właściciel zaproponował nam drugi z dostępnych apartamentów. A w związku z tym, że nie mógł przywitać nas osobiście postanowił poczęstować winem. Jak się  potem okazało, świętował urodziny swojej mamy, zatem nie omieszkaliśmy wznieść również wnieść toast za jej zdrowie.

I to był już koniec…

Mocno zmęczeni siedzieliśmy przy wieczornym grillu pełni satysfakcji, że udało się zrealizować plan. W rezultacie przejechaliśmy nieco więcej niż w założeniu – 220 km.  Przy rozłożeniu tego dystansu na 4 dni właściwie to sama przyjemność. ‘Balaton korut’ jest idealnie przygotowana do tego by cieszyć się każdym kilometrem jazdy. Głównie płasko, jedynie odcinek za winnicami w kierunku wschodnim nieco bardziej wymagający. Każdy odcinek ścieżki jest doskonale oznakowany. Nawet jeżeli fragmentami trzeba jechać lokalnymi drogami to też odpowiednio wcześniej informują o tym znaki. To idealna trasa nawet dla rodzin z dziećmi, które już jeżdżą samodzielnie czy w nosidełkach. Jest całkowicie bezpiecznie i przy rozłożeniu całości na krótsze dystanse można zaoferować dzieciakowi przygodę. Zresztą mijaliśmy mnóstwo rodzinnych ekip i malutkich rowerków z dumnymi kierowcami.

W niedzielny poranek ponownie zapięliśmy rowery na dach i ruszyliśmy w drogę powrotną przyjemnie zmęczeni i pełni satysfakcji. Nieśmiało zaczęliśmy się zastanawiać, które z kolei jezioro można by objechać…może włoską Gardę?

A tak wyglądała cała trasa naszego przejazdu

4 komentarze

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *