Europa,  Rumunia

Dzień 23-25 czyli pożegnanie Rumunii oraz jak balują słowaccy górale-rockmeni…

Końcowe dwa dni wakacji minęły nam na pożegnaniu Rumunii i doświadczeniu jak balują słowaccy górale-rockmeni. Po przejechaniu ostatniego zaplanowanego etapu  –  Transalpiny zaczęliśmy już drogę powrotną do domu. Jednak aby nie zmarnować żadnego kilometra konsekwentnie wybieraliśmy trasy nie najkrótsze ale za to malownicze i ciekawe.

Kolejnym punktem była Oradea położona już blisko granicy węgierskiej.

To jedno z większych i lepiej rozwiniętych miast współczesnej Rumunii a jej bogata historia sięga aż XI wieku. W połowie XIX w. za czasów monarchii austro-węgierskiej powstała wspaniała zabudowa wzorowana na secesji wiedeńskiej a śródmieście zyskało niepowtarzalny urok. Na początku dwudziestego stulecia została włączono ją do Rumunii jako miasto przygraniczne. Jednak wpływy austriackie są widoczne na każdym kroku. Mniej podobna do innych miast rumuńskich, Oradea jest czysta, zadbana, estetyczna i europejska. Zapatrzona we Francję i Niemcy. Z drugiej strony mocno spogląda w kierunku Bałkanów i Turcji, co daje niezwykłą mieszankę kulturowej oryginalności i eklektyzmu. Można tam podziwiać wiele barokowych i secesyjnych budowli. Strada Republici, wzdłuż której mieści się mnóstwo pastelowych, bogato zdobionych, zabytkowych budynków jest uchodzi za jedną z piękniejszych ulic całej Transylwanii.

Będąc tam koniecznie należy zwrócić uwagę na secesyjny pałac Palatul Vulturul Negru, czyli Czarny Orzeł wybudowany na początku XX w.  Nazwa pochodzi od witrażu z czarnym orłem nad wejściem. Wewnątrz znajduje się pasaż handlowy w stylu art deco, inspirowany tym z Mediolanu. Pełen szkła, witraży i gładkiego marmuru, bogato zdobiony złotymi ornamentami na chwilę faktycznie przenosi w czasie.

Po drugiej stronie pysznią się monumentalne, różnorodne stylu gmachy – Pałac Biskupów, biblioteka wojewódzka i okazałe kamienice. Na uwagę zasługuje również i sam odnowiony rynek, który otaczają kościoły różnych wyznań, oparta na planie pięciokąta cytadela, a w centralnym punkcie monumentalny pomnik Michała Walecznego.

Warto też przyjechać tu dla uroczych uliczek – zarówno tych, które odzyskały swoją dawną świetność jak wspomniana Calea Republici, ale też tych brudnych i zaniedbanych, gdzie z budynków odpada tynk a pozostała resztka układa się w finezyjne wzory.

Oradea również zaskoczyła nas kulinarnie. Poszukując w miarę smacznego miejsca trafiliśmy do restauracji Hanul cu Noroc, która z zewnątrz wywołała lekka dezaprobatę. Ale, że byliśmy głodni to postanowiliśmy nie przebierać. Po przekroczeniu bramy ( tak, olbrzymiej, ciężkiej, stalowej bramy ) naszym oczom ukazało się stylowe wnętrze a za nim ogromny ogród wypełniony stołami. Było ich co najmniej kilkadziesiąt, większość minimum sześcioosobowych i wszystkie zajęte po brzegi. Siedziało tam spokojnie kilkaset osób, samych kelnerek było chyba z piętnaście. Po dobrej chwili oczekiwania menadżerka znalazła pod drzewem, przy murku jeden malutki stolik dla nas. Wszystko to wyglądało jak olbrzymie wesele a tym czasem to byli po prostu mieszkańcy. Dawno nie widziałam tak wypełnionej restauracji. Tym spokojniej składaliśmy zamówienie mając świadomość, że takie miejsce musi dobrze karmić. Nie pomyliliśmy się ani troszkę, jedzenie pierwsza klasa porcje olbrzymie, wino przednie a rachunek wyrwał z butów – in plus oczywiście.

To był już ostatni przystanek w Rumunii – dla mnie odwiedzanej po raz pierwszy. Kraj piękny i pełen kontrastów. Bieda widoczna na prowincji zestawiona jest z powiewającymi flagami Unii Europejskiej na popadających w ruinę budynkach. Rumunia jest pełna kolorów, zapachów i przyjaznych ludzi, którzy są niezwykle gościnni, serdeczni i otwarci. Chętnie wskażą drogę, polecą najlepszą restaurację czy kawę w mieście, opowiedzą o ciekawym miejscu.  Ten kraj to też swoisty mariaż unijnego szlifu z socjalizmem i socrealizmem.  Chwilami przypomina czas, kiedy szczytem szczęścia były wakacje gdziekolwiek, w domkach kempingowych wyłożonych pilśnią z pleśnią. Po odrapanych drabinkach biegały dzieci i rozbijały kolana a na poparzenia słoneczne najlepsze było kwaśne mleko.

Mijaliśmy wiejskie i sielskie mieściny, gdzie co rusz można napotkać malutkie kapliczki przypominające krajobraz z minionej epoki.

Ostatnim przystankiem, podobnie jak w ubiegłym roku była Banska Bystrzyca.

Po drodze, znowu nie po drodze, Debest Kierowca zadecydował, że trzeba nieco uspokoić emocje i rozprostować kości. Skręciliśmy więc w kierunku Egeru na baseny termalne.

Wieczorem dojechaliśmy na przedmieścia Bystrzycy, nie zdając sobie sprawy jak bardzo są to przedmieścia. Jeden sklep, o 20.00 już zamknięty i Bistro Natal, które okazało się jedynym miejscem, żeby wieczorem coś zjeść. Do centrum było na tyle daleko, że nie chciało nam się jechać a spacerkiem byśmy tam doszli za kilka godzin. No cóż, wiec ryzyk-fizyk. Czerwony neon, taras pod plandeką i skocznie-rockowa muzyka, witały nas z oddali. Po wejściu okazało się, że kuchnia jest już zamknięta, piwo jest świeże i pyszne, możemy kupić paluszki z kminkiem a butelka przedniego, słowackiego wina kosztuje 6 €. Barman z uśmiechem zaprosił nas na ‚taras’ oświadczył, że mają dzisiaj imprezę, na żywo gra ,slovenska hudba’ i będą mieli długo otwarte.

Tak wiec na koniec trafiliśmy na lokalną potańcówkę przy zespole, który składał się z dwóch gitar, wokalisty na basie i perkusisty. Razem mieli chyba z 320 lat, a obok zestawu talerzy i bębnów oparta była laska. Frontman miał na sobie szorty i grube wełniane skarpety – w połowie sierpnia. Panowie tworzyli bardzo osobliwy obrazek, śpiewali rockowe hity i inne piosenki po słowacku a wszyscy uczestnicy razem z nimi. To i my też, jak zagrali „Sokoły” – my po polsku „heeeejjjjj, heeeejjj,heeeejjj soookoooooołyyyyy”… darliśmy ile powietrza w gardle pozwalało. Po pierwszym secie śpiewów podeszła miła Pani, zapytała czy chcemy ‚halušky’, że to impreza i są gratis. Za chwilę przyniosła michę smacznych kluseczek okraszonych skwarkami. Wtakiej ilości, że przez resztę wieczoru siły do śpiewania, potem nawet już po słowacku, zostało nam do samego końca biesiady.

Następnego dnia, koło południa po krótkim spacerze i sytym obiedzie Debest Kierowca ostatni raz na tym wyjeździe odpalił Tygrysa i ruszyliśmy do domu.

Wieczorem dotarliśmy, mocno brudni mając na sobie kurz europejsko-azjatycki, potężnie zmęczeni ale szczęśliwi jak dzieci tym co udało nam się zobaczyć, przeżyć, doświadczyć i spróbować.

Przejechaliśmy przez 9 krajów, prawie 5300 km w ciągu 25 dni. Nasze tegoroczne wakacje dobiegły końca, mimo sytuacji i ryzyku spowodowanym pandemią. Udało nam się niemal w całości zrealizować założony plan, a to co nie wyszło zastąpić równie atrakcyjnie….

Powtarzając za Herbertem:

„Jeśli wybierasz się w podróż niech to będzie podróż długa,

wędrowanie pozornie bez celu, błądzenie po omacku,

żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi

i abyś całą skórą zmierzył się ze światem”…

Poniżej mapa ostatniej trasy tych wakacji

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *