Bałkany,  Europa,  Macedonia

Dzień 16-18 czyli czy pawie pilnują porządku na granicy oraz gdzie obecnie mieszka siostra Clotilde?

Powoli kończyło się nasze nadmorskie lenistwo i ruszyliśmy w kierunku Macedonii, aby już na początku przekonać się, że nawet pawie pilnują porządku na granicy, a po zniknięciu filmowej serii z Żandarmem można śmiało przypuszczać, że siostra Clotilde zamieszkała w Ochrydzie.

Postanowiliśmy wyjechać bardzo wcześnie rano i w czwartek o 6.15 dosiedliśmy Tygrysa, żeby  chociaż trochę uciec od ognia piekielnego, jakim pokrywa się asfalt w tych temperaturach. Na początku po przeprawie przez, o tej porze całkiem już zakorkowane, Saloniki udaliśmy się w górę w stronę granicy z Macedonią. I kolejny raz zaskoczenie. Nie spodziewaliśmy się fajerwerków po tej drodze, a tu, jakąś godzinę później naszym oczom ukazała się szara wstęga szerokiego asfaltu pośród wzniesień pokrytych winoroślą. Jak nie było winorośli to  piękne pejzaże, wzgórza gdzie nie gdzie soczyście zielone by za chwilę przeistaczać się w piaskowo-brunatne z  kępkami bujnych krzewin wsadzonych niczym brokuły. Zupełnie nieoczekiwany to był widok, więc tym bardziej cieszył oczy. Do tego temperatura w wyższych partiach stała się przyjemna i bardziej rześka.

Nieco pikanterii dodawał fakt, że co kilka kilometrów duże i czytelne tablice informowały, że owa piękna droga jest głównie własnością niedźwiedzi i lubią czasami przechodzić na drugą stronę. Nie było tylko informacji co wtedy – czy zwolnić czy przyspieszyć. To już w gestii kierowcy, co uważa, jeżeli w ogóle jest zdolny w takiej chwili do logicznej decyzji. Na szczęście dla nas miśki w tym czasie były na tyle zajęte, że nie przyszło im do głowy łazić po asfalcie…

Przejście Bitola

W takim to przyjemnym otoczeniu dojechaliśmy do przejścia granicznego. Okazało się, że musimy chwilę zabawić by dopełnić formalności związanych z Zieloną Kartą. Strażnik, ani miły, ani niemiły, powiedział co należy, kazał stanąć na poboczu i załatwić papierkową robotę. Biegając od budki do budki w pierwszej chwili uznałam, że to co widzę to stres po upałowy i zaraz halucynacje miną. Ale mało, że nie minęły to zaczęły się mnożyć. A te haluny to nic innego jak dumnie kroczący i skrzeczący paw…najpierw jeden, potem drugi a potem jeszcze kolejne…

Chyba z bardzo głupią miną biegaliśmy między budkami udając, że nie widzimy tego co widzimy. Strażnicy tym większy mieli z nas ubaw. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam czy to tak na stałe, czy jakimś przypadkiem się znalazły? Od celnika dowiedzieliśmy się, że owszem mieszka tu ich osiem sztuk – 5 pawich chłopaków i 3 dziewczyny. Są nieco wiekowi, a to już kolejne pokolenie. Ich dziadki i pradziadki zamieszkały tu jeszcze w czasach Jugosławii w latach 60-tych. Oniemiała z zaskoczenia wybąkałam tylko, wiedząc gdzie jestem, że szkoda że nie mogę zrobić zdjęcia. Na co Pan celnik, że ale skądże znowu, proszę bardzo… Oprowadził mnie wokół wszystkich budynków przejścia nawołując kolejne i chcąc pokazać wszystkie… No cóż, nigdy nie wiadomo co człowiek zastanie przejeżdżając z kraju do kraju, ale żeby pawie???

Z lekka oczadzeni wrażeniami wjechaliśmy do tego górzystego kraju wiedząc co wkrótce nas czeka. Podobnie jak pozostałe z  byłej Jugosławii, Macedonia to również raj dla motocyklistów. Nieustanne wzniesienia i zakręty do pokonania plus piękne krajobrazy wyłaniające się za każdym z nich – czego chcieć więcej. Debest Kierowca był bliski motocyklowej ekstazy, a ja ponownie, średnio co kilkanaście minut krzyczałam ‚stój – zdjęcie muszę zrobić’. Z planowanego czterogodzinnego przejazdu zrobiło się prawie siedem, ale ani jedna nie pożałowana. Trochę zmieniliśmy trasę i nieco okrężną drogą postanowiliśmy dojechać do Ochrydy przez Park Narodowy Galiczica. Wspomnę tylko, że nadłożyliśmy jakieś kilkadziesiąt km, ale było warto.

No cóż, pisać na temat tej drogi można by długo i tak nie oddając jej uroku. Pozostawiam więc zdjęcia i wnioski własne – czy ładnie czy nie…?

Ochryda

Po południu dotarliśmy do Ochrydy. Mając tylko trzy dni z niewielkim haczykiem chcieliśmy ten czas wykorzystać możliwie najlepiej. 

„A wieczorami w prądach zatok

Noc liże morze słodką grzywą

Jak miękkie gruszki brzemieje lato

Wiatrem sparzone jak pokrzywą

Przed fontannami perłowymi noc

Winogrona gwiazd rozdaje

Znów wędrujemy ciepłą ziemią

Znów wędrujemy ciepłym

Krajem”…

Ten fragment przyszedł mi do głowy chcąc opisać to miejsce. Tak na prawdę to nieduże macedońskie miasto położone kaskadowo na wzgórzu  z uroczą atmosferą i piękna starówką, otoczone z każdej strony wodą Jeziora Ochrydzkiego. Podczas spaceru  co chwilę można napotkać „pocztówkowe” miejscówki i urocze zakątki, czy to doskonale zachowane zabytki , cerkwie czy  kościoły, oczywiście  z panoramą jeziora w tle. Nad miastem góruje majestatyczna twierdza cara Samuela z X wieku, która właściwie jest już tylko pozostałością. Ale warto się tam wybrać chociażby ze względu na elektryzujący widok na miasto, szmaragdowe jezioro i gęste lasy piniowe na wzgórzach, aż po horyzont.

Stare miasto nie jest zbyt duże, wszystkie najważniejsze miejsca można obejść w ciągu jednego dnia. Niespiesznie przechadzając się wąskimi, brukowanymi uliczkami w cieniu cyprysów  i wysokich kamienic, właściwie nie trzeba żadnego przewodnika, by bez problemu trafić na najważniejsze punkty do odwiedzenia. Centrum to w przeważającej części tradycyjne domy z pobielonymi ścianami i wysuniętym piętrem, w tureckim stylu. Pierwszy dzień poświęciliśmy na spacer, odnalezienie wszystkich magicznych miejsc, ogólny rekonesans i zbadanie czym pachnie lokalna kuchnia.

Bez wątpienia należą do nich:

Starożytny amfiteatr – jeden z najlepiej zachowanych amfiteatrów w Europie. Podobno ma ponad 2,5 tysiąca lat. Z pewnością jest żywą opowieścią o niesamowitych i legendarnych walkach gladiatorów czy też bohaterach antycznych tragedii.

Cerkiew św. Jana Teologa Kaneo – to zdecydowanie najczęściej fotografowany zakątek i nie ma w tym nic dziwnego bo urok tego miejsca zniewala. Na skalistym klifie, wśród drzewek oliwnych wznosi się z jednej strony majestatyczna a z drugiej elegancka i lekka w kompozycji  cerkiew. Wokół błękitne niebo i bezkresna połać krystalicznej wody. Świątynia poświęcona jest św. Janowi, po macedońsku – Jovanowi, zwanemu Teologiem, a u nas – Ewangelistą . Kaneo z kolei to nazwa osobnej wioski rybackiej kiedyś leżącej na obrzeżu Ochrydy.

Kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Peribleptos – trwa niezmiennie przez ponad tysiąc lat. Jest jednym z najcenniejszych prawosławnych zabytków Ochrydy.

Cerkiew Mądrości Bożej

Mimo sporej ilości turystów nie odczuwa się tu tłoku i kurortowego jazgotu. Może za sprawą tego, że nie ma ani jednej budy z chińszczyzną. Tylko co jakiś czas na deptaku lokalni ‚artyści’ wystawiają swoje dzieła wszelakie. A to zastawa stołowa z łupin orzecha, portret namalowany psią łapą czy imię ukochanego wygrawerowane na ziarnie kaszy mannej. Różne cuda można kupić, ale nic kompletnie „mejd in czajna”. A z racji tureckiego sąsiedztwa krążą czasami sprzedawcy prady i vitonów za bardzo atrakcyjną cenę.

Pierwsza rzeczą z jaką się spotkaliśmy zaraz po wjeździe to zaskakująca wręcz uczynność i serdeczność całkiem obcych ludzi. Zupełnie bezinteresownie, widząc, że turyści, wskazywali miejsce do parkowania czy pomogli znaleźć adres apartamentu…

Jezioro Ochrydzkie

Kilka słów należy też poświęcić Ochrydzkiemu Jezioru. Ze względu na swój rozmiar 358 km kw. i głębokość  – 286 m jest jednym z największych na Bałkanach  i trzecim co do głębokości w Europie. Stanowi naturalną granicę z Albanią. Jest to też  największy zbiornik wody pitnej, która też nigdy nie zamarza. Akwen doskonale nadaje się  do żeglowania ze względu na korzystny wiatr tutaj wiejący. Dopiero wieczorem zmienia się w strmec, który spadając stromo z gór tworzy rozległe, rwące fale.  Nie tylko żeglarze cenią ten akwen. Stare wody skrywają wiele tajemnic, dla nurków  poszukiwanie śladów przeszłości jest nie lada gratką.

Drugiego dnia zaplanowaliśmy rejs statkiem po jeziorze i wszystkie cuda, które można oglądać od strony wody. A jest co, szczególnie ciekawa jest Bay of Bones i osada wypoczynkowa St. Naum.  

Bay of Bones czyli Zatoka Kości to autentyczna rekonstrukcja części osady, której początki sięgają od 1200 do 700 roku p.n.e. Zakłada się, że historyczna osada stanowiła platformę o powierzchni ok. 8.500 m² i mogła liczyć 60 siedlisk. Na miejscu odkryto wiele szczątków narzędzi, ceramiki, obiektów kamiennych i części zwierząt, takich jak np. czaski czy rogi. Nazwa tego miejsca prawdopodobnie wzięła się od licznych kości zanurzonych w dnie jeziora ujawnionych podczas wykopalisk archeologicznych. Wszystko wygląda dość interesująco zwłaszcza, że do większości budynków można wejść i zobaczyć jak to drzewiej bywało.

Druga ze wspomnianych to ostatnia miejscowość tuż przy granicy z Albanią. Znajduje się tam zespół kościołów i monastyrów oraz najsłynniejszy tam klasztor Św. Nauma. Mieści się na płaskowyżu i jest to bez wątpienia jedno z najatrakcyjniejszych miejsc turystycznych Macedonii.

Jego patron – Św. Naum z Ochrydu (Sveti Naum po macedońsku), był średniowiecznym uczonym i pisarzem. Wraz ze św. Klemensem zajmował się  szerzeniem chrześcijaństwa wśród słowiańskiej ludności tego regionu. Opierając się na pracy świętych braci Cyryla i Metodego, św. Naum miał bezpośredni udział w tworzeniu głagolicy i cyrylicy oraz zapisów w tych alfabetach. Już za życia uznany został świętym z powodu wielu cudów, których dokonał. Przypisywano mu zarówno uzdrowienia duszy jak i pomoc w przypadłościach fizycznych. W tym czasie nawet muzułmanie z Albanii, przybywali tu w poszukiwaniu pomocy. Zmarł w 910 roku w wieku 80 lat i został pochowany w klasztorze. Mity i legendy mówią, że gdyby przyłożyć ucho do kamiennej trumny można usłyszeć bicie jego serca. Obecnie klasztor jest odwiedzany zarówno przez pielgrzymów jak i podróżników.

Natomiast rozgłosu temu miejscu nadają nie tylko zabytki,  a fakt, że znajduje się tam przepiękna plaża oraz źródło Czarnej Drimy, które wpada do jeziora. W tym miejscu woda spada do ok 10 st i jest miłym orzeźwieniem podczas kąpieli, bo generalnie pływanie w tym  akwenie jest wielką przyjemnością. Przyglądając się tafli przez dłuższą chwilę można doznać surrealistycznej przyjemności –  cudowna barwa w kolorze turkusu  miesza się z soczystą zielenią i przecina brunatnymi czy granatowymi smugami. To nieustanny, kołyszący ruch bogatej fauny i flory oraz płycizna sprawiają, że tworzą się naturalne obrazy.

Macedońska kuchnia 

Tak wiec idąc na skróty, opłynęliśmy wszystkie najładniejsze obiekty widoczne z wody. Po powrocie udaliśmy się na, jak to zwykle w takich miejscach, przesmaczną kolację.

Tu chwilę zatrzymam się przy temacie kuchennym, czyli jak karmią. Po całkiem udanej kulinarnie Grecji, wiedziałam już z poprzednich wyjazdów, że wystarczy znaleźć się poza UE i się zacznie. Tym razem też się nie myliłam. Jakość i smak tamtejszego jedzenia jest nie do przecenienia. Wszystko świeże, bez kulinarnych dopalaczy, proste a co za tym idzie niebiańsko smaczne. Jak za każdym razem, i teraz zamawialiśmy głównie to co z nazwy nie kojarzyło się kompletnie z niczym co znamy a było typowe dla regionu. Najczęściej to były strzały w dziesiątkę, czyli smacznie i bardzo lokalnie.

Z ciekawszych dań tu serwowanych na uwagę na pewno zasługuje turli tava. To mięsno-warzywny gulasz zapiekany w piekarniku w specjalnym glinianym naczyniu. Na typowy przepis składa się wieprzowina, wołowina lub jagnięcina oraz warzywa, takie jak ziemniaki, bakłażan, marchew i papryka. Nazwa dania wywodzi się od tureckich słów turli , co oznacza mieszany , i tava , naczynie gliniane.

Kolejną ciekawą pozycją jest gravče na tavče. To z kolei macedońskie danie narodowe przygotowywane z fasoli, cebuli i papryki. Podobnie jak poprzednie zapiekane i serwowane w ceramicznym naczyniu.

Sarma lub dolma to rodzaje przystawek. Głównym składnikiem jest  ryż z mięsem, szpinakiem i przyprawami zawinięty odpowiednio w liście kapusty lub winogron.

Niekwestionowanym królem we wszystkich restauracjach i na stołach jest ajvar czyli pasta z bakłażana i papryki. Jeżeli nie ajvar to na pewno pojawiają się lutenica lub pindżur.  To różne wariacje, przechodzące z gęstej pasty w luźny sos, z dodatkiem pomidorów, cukinii, cebuli, ziół i przypraw.

Te wszystkie cuda i mnóstwo innych udało nam się skosztować w całkiem nieoczywistych miejscach. Pierwszym z nich jest Viva Ksantika. Rodzinna restauracja w której zatrudnione są co najmniej trzy pokolenia. Jedzenie tak dobre, że trudno było się zdecydować, które danie wybrać. Wszystkie przygotowywane są niemal na widoku. Do tego smaczne, domowe wino. Nie wspomnę o rachunku. Przystawki dla dwóch osób, dania główne i butelka wina – nie przekraczały równowartości 100 zł. Bez blichtru, srebrnych sztućców i zwijanych serwetek, ale za to pysznie i bardzo miło. Za każdym razem, jak tam szliśmy, trzeba było odczekać dobrą chwilę aż zwolni się stolik.  Co ciekawsze, wieczorem, kiedy lekko się już luzowało, wszyscy pracownicy zasiadali przy wspólnym stole i również jedli kolację.

Drugim trafieniem jest restauracja Brioni 2008. Podobnie jak poprzednia, mało widowiskowa czy wystawna, poza główną promenadą, ale to właśnie tam odkrywaliśmy wszystkie wyżej wspomniane specjały. Wyglądem przypominała lokale z minionej epoki ale i tam również nie było szans, żeby wejść i od razu dostać stolik. Zawsze trzeba było poczekać. Co ciekawsze sąsiednie knajpki nie były aż tak przepełnione. Jedzenie podawane na zwykłych białych talerzach, ale smak i zapach, no czyste szaleństwo. A rachunek, odręcznie pisany, podczas płacenia wynosił niewiele ponad 1000 MKD czyli jakieś 75 zł.

Tuż obok znajdowała się cukiernia Antep Baklava , gdzie można było kupić Baklave w kilkunastu co najmniej odmianach i zjeść na miejscu, albo poprosić o zapakowanie do pudełeczka.

Oczywiście dla miłośników ‚fifarafa’ są też restauracje gdzie w karcie jest „seledynowa świeżość w białym puchu z nutą orientu i morza martwego„, czyli mizeria z pieprzem i solą. My wybieraliśmy te ‚lokale’, które pewnie pamiętają jeszcze czasy Jugosławii, przynajmniej wystrojem, ale za to karmią genialnie.

Ochryda jest nadal bardzo przyjaznym kierunkiem pod względem finansowym. Jest taniej ok 20-30 % zarówno w sklepach jak i gastronomii.

Poza tym z na ulicach nadal można spotkać dumę i kwiat jugosłowiańskiej myśli motoryzacyjnej, czyli Yugo, które zupelnie dobrze sobie radzi. Albo też przypomnieć jak pokonywała góry i zakręty zakonnica Clotilde, przyjaciółka żandarma z Saint Tropez. Dokładnie takich Citroenów 2 CV jest na wąskich uliczkach starego miasta całkiem jeszcze niemało. Można ulec złudzeniu, że po zakończeniu zdjęć do filmu historia nadal się toczy w macedońskich zaułkach… Jak nie Yugo czy Citroen to Ford Kadet dumnie zaparkowany stoi, ale całkiem na chodzie.

Nasz zdecydowanie za krótki pobyt w Ochrydzie dobiegał końca. Kolejny raz okazało się, że musimy tu wrócić, żeby pobyć tyle ile byśmy chcieli, a chcielibyśmy więcej. Macedonia gości przemiło, bez tureckiej nachalności czy greckiej arogancji. Zmaga się nadal z wieloma problemami, ma bardzo dużo do nadrobienia i wciąż jest traktowana jak uboga siostra. Nie mniej mieszkańcy tego kraju odżegnują się od wszelkich animozji, zgrabnie tłumaczą wszelkie kwasy grecko-macedońskie, albańsko-macedońskie, bułgarsko-macedońskie i w zasadzie macedońsko-macedońskie też. Jak wszędzie boksują się z mentalnością, uprzedzeniami i podziałami. Natomiast w ciągu tego bardzo krótkiego czasu zauważyliśmy, że chcą się odciąć od jakichkolwiek animozji. Doceniają to jak powinni szanować co mają dane od natury, a turysta jest nie tylko po to, żeby zostawiać pieniądze. Ważne jest żeby dobrze się poczuł, był odpowiednio ugoszczony a serdeczność i uczynność są autentyczne a nie wymuszone i obliczone na zysk.

Poniżej mapa trasy, jaką przejechaliśmy z Peraia do Macedonii, nie koniecznie najkrótszą drogą:

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *