Europa,  Włochy

Dzień 4, 5 i 6 – czyli Sella Pass, jezioro Garda oraz kolejny Michał, który jest aniołem…

Po nieplanowanym acz przyjemnym pobycie w Znojmo z lekką nerwowością kładliśmy się spać pełni obaw co przyniesie poranek? Czy uda nam się dzisiaj powitać Sella Pass i Jezioro Garda?

Jednak czasami zdarza się, że założenia realizują się niemal co do godziny. Szczęście i ukojenie ogarnęło nas kiedy Debest Kierowca o 9.00 rano w piątek odebrał telefon. Nasza maszyna była gotowa do jazdy. A co nam się przydarzyło możecie przeczytać w poprzednim wpisie TUTAJ

 Szybciutko, w okolicznym parku przy 28 stopniach ubraliśmy wszystko co potrzebne do jazdy. O 10.00 ruszyliśmy w dalszą drogę żeby ciągu jednego dnia pokonać to co zaplanowaliśmy na dwa. Zanim się oglądnęliśmy,  Austria przywitała nas całym swoim urokiem i porządkiem, który jest widoczny na każdym kroku. Alpejskie wzgórza okalające autostradę co chwilę ukazywały nam dorodne, łaciate Milki, które  z alpejskiego mleka pewnie od razu produkują czekoladę. Żyjemy w czasach instant i compact, więc  po co się rozdrabniać na etapy produkcji… Jest krowa na alpejskim wzgórzu – jest czekolada…

Mijając, to pastwiska, to zbocza porośnięte winoroślą, pierwsze, co rzucało się w oczy to deprymujący  porządek. Winogrona, rosną wzdłuż wyznaczonych linii podobnie jak liście. Każdy zawraca się w odpowiednia stronę, a ilość kulek na kiści jest identyczna, z tolerancją do trzech. Na każdym kroku, wszystko poukładane  z niemal pedantyczną dokładnością…

Google oznajmił nam, że cała podróż przez Austrię zajmie nam 10,5 godziny.  Debest Kierowca dowiózł nas, owszem w 10 godzin ale z 4 przystankami po pół godziny plus jeden tylko na tankowanie. Chwilami darł kilometry tak, że nie pozostało mi nic innego, marząc o końcu tej drogi i przetrwaniu, zanucić sobie po cichu „nic nie może przecież wiecznie trwać”…

Im dalej na południe, mimo zbliżającego się wieczoru, temperatura wzrastała. Po przekroczeniu włoskiej granicy, pierwsza myśl, która  przyszła mi  do głowy to „czy ktoś mógłby wyłączyć tą farelkę”?  Zachodzące słońce i nadciągający zmierzch powinny nieco ochłodzić rzeczywistość, a tym czasem wrażenie ’sauny’ tylko się potęgowało.

Mocno zmęczeni i szczęśliwi docieraliśmy do miejsca naszego pobytu na kolejne 4 dni. Droga wiodła nas całkiem sympatycznie. Włoskie wzgórza, winnice, rdzawe słońce chylące się ku zachodowi i ‚bela kapuczina’… Wszystko było by cudnie, gdyby nie kierunek, który wyznaczała nawigacja. Po zjeździe z głównej drogi rozpoczęła się wspinaczka ostro w górę. Domostwa czy ślady człowieka stawały się coraz rzadsze… jedna chałupa średnio co 10 minut. Gdzieś tam wysoko miał znajdować się nasz nocleg na najbliższe cztery dni.

Michał – prawie Anioł

Po dłuższej chwili wreszcie dotarliśmy do miejsca, które zostało chyba zapomniane przez Boga i ludzi, natomiast urokiem onieśmiela. Zastaliśmy sytuację 2+1 czyli my i właściciel. Restauracja na dole, wino za 2 euro, a widok z łazienki wprost na Alpy…

Spaliśmy TUTAJ a o niezwykłości tego miejsca i jego gospodarza można by napisać osobny rozdział. Przywitał nas już na drodze, wskazał wiatę do parkowania po czym w ciągu dwóch minut mieszanką niemieckiego, angielskiego wtrącając rosyjskie słowa opowiedział wszystko o sobie i całym obejściu. Czyli to, że covid go pokonuje i ma problemy z obsadą hotelu, że jest singlem i zarówno na żonę jak i związek nie ma czasu. Sam ogarnia restaurację i hotel, a tylko w weekendy pomaga mu chłopak za barem i dziewczyna do sprzątania. Ponadto jest multiartystą, po karierze muzycznej za bębnami aktualnie poświęcił się malarstwu i gotowaniu. Wszystkie obrazy w pokojach i restauracji pochodzą spod jego pędzla. Gotuje bez przepisów, kocha wschód i jego filozofię a tak właściwie to jesteśmy tutaj my i on. Więcej gości nie ma… Lapidarność tego przekazu była nieprawdopodobna.

W każdym razie dostaliśmy klucze do pokoju z widokiem na las i okolicę. Natomiast taras z łazienki był skierowany wprost na Alpy. Większość mebli i wyposażenia były hand made również przez Michaela, podobnie jak ogrodowe i wystrój przed restauracją.

Kolejnym zaskoczeniem był fakt, że podczas rezerwacji zdecydowaliśmy się na apartament bez śniadania. Michael oświadczył, że on nie uznaje takiego najmu. Mimo, że Booking o tym nie informuje, u niego nocleg równa się śniadanie w cenie. Co prawda włoskie ale na takim wypasie, że myśl o obiedzie pojawiała się późnym popołudniem.

Przez cały pobyt dbał o nas najlepiej jak mógł. Jednego wieczoru postanowiliśmy wrócić odpowiednio wcześniej, żeby zjeść kolację w jego restauracji. Akurat była niedziela i nie byliśmy jedynymi gośćmi tego wieczoru. Zjechało się trochę lokalesów a gospodarz bez najmniejszego problemu radził sobie z przygotowywaniem i podawaniem dań. Zwarzywszy, że niemal wszystko robi sam, nawet makaron, logistykę kuchenno-serwującą doprowadził do perfekcji. Powiedzieć, że to była uczta to jak nic nie powiedzieć. Zjedliśmy tego wieczoru kolację prawdziwie po włosku. Czyli najpierw pasta na przystawkę potem danie główne, deser i wyborne wino, do każdego posiłku inne… Wybornie nakarmieni i lekko upojeni czerwonym wytrawnym uznaliśmy, że to najlepsze otwarcie naszych wakacji jakie mogliśmy sobie wymyślić…

Sella Pass

Plan pierwszy dzień po przybyciu to Sella Pass i okoliczne przełęcze czyli Gardena Pass, Giau Pass i Passo Pordoi… No i zaczęło się, Debest Kierowca oszalał ze szczęścia. Wchodząc w każdy zakręt był jak ‚Rasta w ekstazie’. W trzecim roku naszych wyjazdów przestał reagować na moje wrzaski. Uznał, że mam już doświadczenie, wprawę i wiem co mam robić. Pozostawało mi tylko trzymać się z całych sił czego się da i nie piszczeć mając asfalt niemal w zasięgu dłoni. Po tym wyjeździe biceps i zwieracze ud będę miała jak stal…

Natomiast to co zaoferowały nam Dolomity na ‚dzień dobry’ spowodowało, że już na starcie poprzeczka została podniesiona bardzo wysoko. Wzgórza i doliny zachwycały, każdy zakręt był niespodzianką a widok, jaki się wyłaniał odbierał zdolność wypowiadania nawet pojedynczych słów. Niebo połączone z zielenią wzgórz i bezmiar przestrzeni uświadamiały jak bardzo nie ma granic… Nawet jeżeli zdawało się, że wzrok już dalej nie sięga, to po chwili okazywało się jak krótkowzroczna jest percepcja… Zresztą dowodem na to są zdjęcia i film poniżej…

Garda

Kolejny dzień to zupełnie inna historia, a mianowicie w planie było jezioro Garda. Cudowny ‘lapis lazuli’ północnej Italii. Postanowiliśmy objechać je w całości, oczywiście z przystankami na miejsca, które naszym zdaniem są tego warte. W założeniu. Jak już zaczęliśmy to okazało się, że by pobyć chociaż na chwilę w każdym z tych ładnych miasteczek musielibyśmy jechać co najmniej trzy dni. Wybraliśmy więc te najważniejsze, ciesząc oczy tym co mają do zaproponowania. Według nas godne polecenia są Riva del Garda, Limone sul Garda, Sirmione i Malcesine. Właśnie te mają wszystko to co ‚włoskie’. Gaje oliwne, cyprysy, śliczne, kamienne budynki, wąziutkie uliczki pełne sklepów pachnących skórą i lawendą, włoskie ‚la dolce wita’ i nieschodzący  uśmiech lokalnych mieszkańców.

Kilka słów na temat tej okolicy

Jezioro usytuowane jest na wysokości 65 metrów powyżej poziomu morza, a zasila je rzeka Sarca. Ciekawostką jest dwujęzyczność mieszkańców tej  okolicy bo na co dzień oprócz języka włoskiego używa się tam też niemieckiego. Jest to wynikiem spuścizny historycznej, kiedy Garda przynależała do Austro-Węgier.

Powierzchnia jeziora wynosi aż 370 kilometrów kwadratowych i to plasuje go na pierwszym miejscu co do wielkości na terenie Włoch. Maksymalna długość wynosi 55 kilometrów a szerokość waha się pomiędzy 4 a 12 km. Żeby sięgnąć jego dna w najgłębszym miejscy trzeba by zanurzyć się nawet 346 metrów.

Wysokie Dolomity, które otaczają północną część powodują, że powietrze mimo wysokich temperatur jest rześkie i przyjemne. Ponadto jest to namiastka raju dla surferów.

Trudno jest rekomendować, które miasteczko warto odwiedzić bo tutaj wszędzie jest ładnie. Czy to przyroda, czy architektura ze swoimi zabytkami czy też miejsca, które momentalnie powodują ślinotok i uczucie wilczego głodu – każde z tych miasteczek z czegoś jest znane. Co ciekawe, przy niektórych sklepikach są pokoje degustacyjne. Wygląda to tak, że albo jest menu informujące, które z produktów dostępnych w sklepie można skosztować. Albo też, podchodząc do lady zaznaczmy, że ‘per la degustazione’ i pokazujemy co. Sprzedawca nakłada zgrabnie na małe talerzyki  niewielką ilość nierzadko informując co do tego wybrać, by było jeszcze smaczniejsze. W życiu nie przypuszczałam, że zestawienie suszonej szynki z serem staciatella jest takie smaczne… Do tego wino, nalewane nie z butelki a prosto z beczki. Gdyby nie brak bagażnika, wracając stąd z pewnością targalibyśmy blok świeżutkiego ‘grana trentino’ czy ‘puzzone’ o średnicy młyńskiego koła. Te sery, typowe dla tego regionu, mają nieco ostrzejszy smak, mocno wyróżniający zapach i konsystencję.

Nie można też nie wspomnieć o ‘Strada della fora’ nazwanej przez Winstona Churchilla najpiękniejszą drogą na świecie. Raj przede wszystkim  dla Debest Kierowcy ale i samochodem można też podziwiać jej urok. Dość wąska z mnóstwem zakrętów, siecią tuneli wrzyna się w skały i pnie do góry, a tam widok jest już obezwładniający. Podobno tą właśnie drogą  swoim Astonem Martinem uciekał nie kto inny a sam James Bond, kiedy to w scenie rozpoczynającej „Quantum of Solace” gonią go bandyci w czarnych Alfa Romeo.

Planując nasz czas tutaj wiedzieliśmy, że Italia to kraj pięciu zmysłów i każdy da znać o sobie w odpowiedniej sytuacji- dotyk, słuch, wzrok, smak i węch. Cykady, zachody słońca, woń cytrusów czy mijanych winnic, woda, która mieni się jak kamienie szlachetne najlepszego szlifu, smak sera zapakowanego w bułkę, zjadaną na ławce u podnóża Alp a do tego dotyk trawy i mchu… Trudno jest nie doświadczyć któregokolwiek. Pachnie, smakuje i dźwięczy na każdym kroku a pozostałe doznania szybko dołączają do poprzednich.

Dla dociekliwych, świstaki cierpliwie czekają na sreberko, by nadal czynnie uczestniczyć w produkcji czekolady… a przynajmniej tak wyglądają… ( na filmiku powyżej można je dostrzec ).

Kolejny dzień, po wrażeniach dwóch poprzednich postanowiliśmy powłóczyć się po dość szeroko rozumianej okolicy. Mijaliśmy miejscowości, których nazwy do tej pory widywałam tylko przy okazji transmisji skoków narciarskich w telewizji. Tym czasem podziwialiśmy te wszystkie średnie, duże czy mamucie wyobrażając sobie jak to wygląda zimą. Teraz, pośród soczystej zieleni i mnóstwa rowerzystów, krążących u podnóża Alp, jakieś takie małe się wydawały.

Bella donna di spalle, dolce vita i molto brawo motociclista, to skład na najbliższe trzy tygodnie. Następny dzień to  Passo di Stelvio a potem trochę miejskiego klimatu – Wenecja i Burano…

A poniżej mapy dróg, którymi przyjechaliśmy do a następnie objechaliśmy Stella Pass i jezioro Garda

Znojmo – Grumes

Sella Pass – Gardena Pass, Giau Pass, Passo Pordoi

Wokól Gardy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *