Europa,  Norwegia

Norwegia czyli tam gdzie mieszkają Trolle i renifery. Część I

Jak zawsze nie typowo więc i tym razem celem naszych wakacji nie okazał hotel z gwiazdkami, basen z drinkami czy plaża z palmami, ale kapryśna w aurze i zniewalająco piękna Norwegia, kraina gdzie mieszkają Trolle i renifery. Nie żebym miała coś przeciw hotelom, ale tą rozrywkę jakoś nadal odkładamy w czasie.

Już podczas ostatniego pobytu w Oslo, wraz ze swoją oszałamiającą naturą, fiordami, klifami i majestatyczną przyrodą rozbudziła nasz apetyt na więcej.

Dzięki gościnności naszych znajomych tam zamieszkałych, mamy szansę na to, że po powrocie nie stanie u naszych drzwi, jak załoga Dżi komornik, aby zlicytować ostatnią ruchomość i pokryć koszty naszej fanaberii wyjazdowej.

Zatem plan był taki, nasi dobrzy znajomi  Katia i Rafael plus nasza dwójka oraz  kilka metrów kwadratowych przyczepy kempingowej. Z założeniem, że po przejechaniu ostatnich kilometrów nadal będziemy się do siebie odzywać.

Upchnąć cztery rozbuchane ‚ego’ na tak małej przestrzeni jest nie lada wyzwaniem. Ale mamy już trochę wspólnych godzin za sobą więc podjęliśmy to ryzyko. Zatem cuda i dziwy napotkane na drodze oglądały cztery pary oczu a cztery serca szybciej biły z emocji i zachwytu.

Pomysł urodził się jeszcze zimą a przez długie miesiące oczekiwania nabierał coraz bardziej realnego i precyzyjnego kształtu. Jak wiadomo Norwegia nie należy do tanich destynacji. Wizja życia z egzekutorem długów przez resztę lat nie koniecznie nam się spodobała. Powstał więc staranny i szczegółowy plan jak tego uniknąć.

Na bazę noclegową wypożyczyliśmy malutki i luksusowy domek na kółkach. Ciągnięty przez mechaniczne konie Volvo Rafała postanowiliśmy lokować gdzie dusza zapragnie i przepis nie zabroni.

Vigeland Park

Jak rasowi ‘rumuni’, z ilością bagażu nieco przekraczającą dozwolone limity wylądowaliśmy piątkowym porankiem w Oslo. W niedzielę ruszyliśmy w głąb Norwegii kolekcjonować nowe przeżycia i wspomnienia…

Nie mniej, wcześniej zdecydowaliśmy nadrobić kilka zaległości z poprzedniego pobytu w stolicy i nacieszyć się atmosferą miasta.

W sobotę, po porannej kawie wybraliśmy się po obfite zakupy do Szwecji. Z racji tego, że tamtejsze ceny są zdecydowanie bardziej przyjazne dla polskiego portfela, nawet doliczając koszty paliwa w obydwie strony. Szczególnie gdy jedną z pozycji na liście jest czerwony napój z winogron, za którym dzieci nie przepadają… bo za kwaśny jest, oczywiście.

Po powrocie i zapakowaniu wszystkich szafek, półek, schowków i lodówki w przyczepie udaliśmy się centrum, mając głowie jeden cel – Vigeland Park.

To jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc Oslo. Znajduje się w dzielnicy Frogner i jest częścią dużego kompleksu parkowego o tej samej nazwie. Powstał w wyniku wyjątkowego kontraktu pomiędzy rzeźbiarzem Gustavem Vigelandem a władzami Oslo. W 1921 roku artysta zgodził się przekazać miastu wszystkie oryginały swojej dotychczasowej i przyszłej twórczości artystycznej, pod warunkiem, że zapewni mu to miejsce do życia i pracy. Wkrótce potem przeprowadził się do okazałego budynku z czerwonej cegły z widokiem na pola Frogner i poświęcił kolejne czterdzieści lat na utworzenie parku zupełnie innego niż jakikolwiek na świecie. 

Znajduje się w nim 212 rzeźb składających się z ponad sześciuset pełnowymiarowych sylwetek ludzkich z brązu, granitu i żelaza. Ponad czterdzieści lat zajęło mu stworzenie parku, który w hipnotyzujący sposób opowiada o ludzkim życiu od kołyski aż po grób. Postacie są pełne sprzecznych emocji. Szczęście, smutek, żal, frustracja, radość, energia i magia, to tylko nieliczne, które można obserwować na wymodelowanych twarzach. Liczne rzeźby złożone są z grup lub występują pojedynczo. Ukazują pozornie jakże staromodną ale ludzką stronę empatii. Ludzie przedstawieni sytuacjach codziennych – siedzą, chodzą, trzymają się za ręce, bawią się z dziećmi. Taki obraz dodaje autentyczności wyrażanym stanom i jest przez to bardziej czytelny dla oglądających.

Artysta zaprojektował również układ architektoniczny całego parku. Składa się z pięciu głównych części: wejście, most, fontanna, płaskowyż Monolit i „Koło Życia”.

Do ogrodu wchodzi się przez ogromną, majestatyczną bramę z kutego żelaza i granitu, za którą roztacza się długi deptak otoczonym klonami. Chwilę później docieramy do mostu.

The Bridge”

Most ma sto metrów długości i piętnaście metrów szerokości, jego balustrady ozdobione są latarniami i 58 posągami z brązu. Ponownie dominującymi tematami są relacje międzyludzkie; mężczyzna i kobieta, starość i młodość, radość i lęk. Motywami łączącymi wszystkie pozostałe figury są elementy wspólnej codzienności – radość, zabawa, pożądanie, złość czy smutek.

To właśnie tu, po lewej stronie alei znajduje się kultowa, przedstawiana na zdjęciach czy folderach, figura małego chłopca Sinnataggena (The Angry Boy). Ten krzyczący malec, wzbudza do dziś ogromne zainteresowanie i podziw. Właśnie ta rzeźba, definiuje punkt orientacyjny parku i stała się ikoną Oslo.

Kiedyś usunięto Sinnataggen na krótki czas, z powodu remontu. Natychmiast władze miasta zaczęły otrzymywać liczne zapytania od opinii publicznej o termin jego powrotu.

Vigeland tworzył prace na moście w latach 1925-1933 i były to jedne z pierwszych, które ustawiono w parku.

 „Fontanna”

To 60 płaskorzeźb z brązu przedstawiających krąg życia. Składa się dzieci, młodzieży, dorosłych, starców i szkieletów. W centralnej części sześciu gigantów trzyma uniesione do góry wielkie naczynie w kształcie spodka, z którego spada kaskada wody.

Okalające basen drzewa są wyrazem łączności człowieka z naturą. To jak kolejne etapy życia, które ewoluują od dzieciństwa i dojrzewania, przez dorosłość, aż po starość i śmierć.

Ta instalacja pierwotnie miała stanąć przed parlamentem norweskim, jednak lokalizacja okazała się dla władz zbyt kontrowersyjna.

„Monolit”

Najbardziej uderzającym i demonicznym, zarówno w odbiorze jak i rozmiarze, elementem parku jest Monolit. To wznoszący się ku niebu płaskowyż o wysokości 17,3 metra. Wszystkie 121 figurek zostało wyrzeźbionych z tego samego granitowego bloku po tym, jak Vigeland wykonał w swojej pracowni pełnowymiarowy model z gliny. Potężny kamień ważący setki ton został przywieziony do parku drogą morską z Halden. Ukończenie Monolitu zajęło trzem rzeźbiarzom czternaście lat.

Na na środku umieszczono kolejnych 36 figurek, a pomnika chroni osiem dużych bram z kutego żelaza. Postacie wydają się być pogrążone zarówno w rezygnacji, jak i nadziei. Szczyt monolitu zwieńczony jest dziećmi co ma być wyrazem tęsknoty za niewinnością i czystością oraz potrzebą dążenia do duchowego rozwoju.

„Koło Życia”

The Wheel of Life to zegar słoneczny umieszczony na samym końcu 850-metrowej osi. Tematycznie kontynuuje motyw podróży przez życie, obecny w pozostałej części parku. Przedstawia wieczność, z czterema postaciami ludzkimi i dzieckiem zamkniętym w kole.

Charakter parku zmienia się wraz z porami roku. Zimą grube warstwy białego puchu pokrywają rzeźby. Ogród wtedy staje się cichym sanktuarium, miejscem gdzie nic nie zakłóca myśli i można odpocząć od zgiełku otaczającego go miasta. Latem z kolei tętni energią w migocących refleksach odbijających się od tafli wody, soczystej zieleni liści i głębokiej purpurze alei rożanych.

My dotarliśmy do parku w ciepły letni wieczór, gdzie wszystko żyło, tętniło a siła witalna była wyczuwalna na każdym kroku. Wyrzeźbieni ludzie wydawali się gotowi wyrwać się ze swoich granitowych cokołów i dołączyć do mieszkańców, którzy po pracy rozkładają koce na trawie, aby chłonąć choć odrobinę uzdrawiającego słońca. W oddali roześmiane dzieci w kolorowych koszulkach  jak bąki wirowały po parku. Dorośli celebrowali każdą chwilę wyjmując z piknikowych koszyków norweskie gofry i starannie układając je na kraciastych obrusach. Niepostrzeżenie i trochę ukradkiem wypełniali kieliszki winem w, bądź co bądź, publicznej przestrzeni aby bez pośpiechu cieszyć się chwilą w blasku zachodzącego słońca.

Następnego dnia zapakowani i uzbrojeni w co potrzeba, pełni werwy i głodni wrażeń zapięliśmy nasz tymczasowy domek i ruszyliśmy. Dosłownie w siną dal bo już po pierwszej nocy, spędzonej w samym środku niczego okazało się, że musimy zmienić swoje plany i zamiast dojechać do Bergen to ruszyć na północ. Fragment skały, który się obsunął zablokował tunel i odciął łączność komunikacyjną z miastem. Pozostawiając w alternatywie tylko wąskie dróżki, nie koniecznie wygodne do jazdy przyczepą.

Wcześniej po drodze, jakby oficjalnie na otwarcie podróży swoją siłę i potęgę postanowił zaprezentować nam wodospad Vørinsfossen. Spoglądając w dół nie można było oprzeć się wrażeniu, że bramy piekieł się otworzyły. A gęsta kaskada miękko przeniesie tam każdego kto się zdecyduje… Tyle, że pozostanie tam już na zawsze. Dowodzi temu głębokość szczeliny, która pierwszy raz została zmierzona w 1821 roku i wynosi 182 metry. Ogromna otchłań przecinana srebrnymi wstęgami wody robiła uporne wrażenie. Z jednej strony piękna i zachwycająca a z drugiej ogromna, jakby bez dna. Ogrom i głębia tej przestrzeni powodowały niebywałą zgrozę i popłoch. Zaledwie metalowa barierka oddzielała nas od czegoś co trudno objąć nawet wyobraźnią. 

Flåm

Jeszcze poniedziałkowym wieczorem postawiliśmy nasz tymczasowy apartament na kempingu w Flåm. Właściwie to całkiem noc już była. Ale trudno w to uwierzyć kiedy świat okala tylko lekki mrok a spowijająca szarość sprawia wrażenie, że to raptem zmierzch zapadł, a do nocy jeszcze daleko.

Nakręceni jak sprężyna w szwajcarskim zegarku pełni wigoru i adrenaliny ani myśleliśmy zbierać się do spania, zapominając, że sen do życia jednak jest potrzebny. Dopiero we wczesnych godzinach porannych, kiedy słońce jasno dawało już do zrozumienia, że otwiera dzień i zabiera się do roboty, my poszliśmy spać.

Jeszcze przed południem ruszyliśmy w górę wyposażeni w peleryny, okulary przeciwsłoneczne i kremy z filtrem, zależnie od tego co będzie potrzebne, na powitanie pierwszego fiordu. Niestety tego dnia złośliwe Trolle dogadały się z płanetnikami i postanowiły czesać deszcz aż miło. Szyderczo rechocąc patrzyły na nasze oblepione mokrymi włosami twarze, chlupcące buty i błędny wzrok szukający światła na niebie. Na szczęście i one podlegają rygorom natury wiec mimo zapalczywości w struganiu deszczu, co rusz słońce oplatało nas złotymi promieniami. Właściwie do tej gamy zjawisk pogodowych obfita śnieżyca z zamiecią byłaby tylko dodatkowym urozmaiceniem.

Oj i zabrała nas ta Norwegia w odległe lądy i niedostępne doliny by chwalić się tym co ma najpiękniejsze. Fiord to wijąca się jak wąż głęboka i długa zatoka, która wcina się w głąb lądu. Wygląda majestatycznie i pięknie. Zarówno te ogromne i spektakularne jak i niewielkie, czasem zapomniane, które wyłaniają się zza granatowych skał.

Nie ma ani krzty przesady w tym co piszą przewodniki, pokazują filmy i opowiadają ci co widzieli. Wijąc się w górę dojechaliśmy do Aurlandsvangen a następnie do punktu widokowego Stegastein. Oczom naszym ukazały się ciemne, niebieskie skały, a u podnóża błyszczące lustro wody w odcieniu kobaltu. Wrażenie potęgował spory drewniany taras mocno wysunięty w głąb, by móc podziwiać piękno otoczenia w całej krasie.

Po dłuższej chwili i zrobieniu chyba z pierdylion zdjęć, pełni zachwytu, wrażeń i emocji ruszyliśmy trochę pod prąd bo w górę, sądząc, że największa atrakcja tego dnia już za nami. Pomyśleliśmy, że nie ma co wracać tą samą drogą. I jakże pięknie się pomyliliśmy. Po kilku minutach jazdy  ukazały się miękko zielone wzgórza jakby ktoś oprószył je pyłem z zielonej herbaty. W tle jak krowie łaty na srebrnoszarych wzgórzach rozkładały się połacie śniegu o różowym kolorycie. Skąd taka mnogość barw trudno zrozumieć. Krajobraz wyglądał tak jakby ziemia się już kończyła i nowa planeta zapraszała na swoje tereny. Przestrzeń idealna do filmowych kadrów Sci-Fi.

Mknąc płaskowyżem co chwilę naszym oczom ukazywały się zaskakujące obrazy. Silny wiatr, przenikające zimno i sine chmury i splątane między nimi, jak włosy nimf, promienie słońca tylko potęgowały ten mocno już kosmiczny pejzaż. Chwilę później teren się wyrównał. Pojawiły się płytkie doliny wypełnione okami jezior ze szklaną taflą odbijającą metaliczno granitowy kolor skał. Po drugiej stronie cienkie nitki wodospadów przecinały soczystą zieleń, chwilami przekształcając się w puszyste białe kaskady skaczące po kamieniach. Lekkość i świeżość bijąca z tego obrazu była odczuwalna niemal fizycznie. Wolno sunęliśmy szczytem dając wyraz swojej silnej egzaltacji słowami, które nie koniecznie nadają się do publikacji.

 Kiedy droga zaczęła schodzić w dół na samym środku zatrzymała nas dosyć osobliwa „kontrola”, która dość głośno i wyraźnie dała do zrozumienia, kto tu rządzi i na czyim terenie jesteśmy.

Pełni wrażeń pod wieczór postanowiliśmy przespacerować się do Flåm. Miasteczko składa się z jednej promenady wzdłuż portu, w którym tego dnia zacumował gigantyczny Criuser. Zanim jeszcze na dobre rozpoczęliśmy spacer to doszliśmy do końca mieściny. Kilka kolorowych domków norweskich, stragan z lokalnymi pamiątkami i restauracja na końcu. To wszystko. Restauracja to właściwie bar, pub i browar w jednym. To też jedyne miejsce, gdzie spotkaliśmy ludzi a wygląda tak, jakby to była jaskinia gnoma. Ogromne taborety, ciężkie rozłożyste ławy i głębokie sofy swoim rozmiarem przywoływały na myśl jedną z podróży Guliwera.

Przy wejściu najczystszej krwi wiking, wyskoki, perliście długowłosy Swen czy inny Lars zaprosił nas do stolika. Zasiadłyśmy w właściwie zapadłyśmy się z Katią w miękkość welurowego fotela w kolorze cygara i naraz odległość kolana od brody znacznie się zmniejszyła. Półleżąc leniwie przy piwku usłyszeliśmy ryk, którego trąba jerychońska by się nie powstydziła. To cumujący Cruiser obwieścił, że opuszcza to miejsce i dostojnie wypływa na szeroką wodę. Dzień zbliżał się ku końcowi, soczysta zieleń otaczającego wzgórza nieco przygasła nabierając przydymionej barwy a my wracaliśmy do kempingu.

Stryn

Następne dni obfitowały w miejsca, które jakby brały udział w licytacji na najpiękniejsze. Każde następne przebijało poprzednie. Kolejnym punktem noclegowym był Stryn. Tam postanowiliśmy zakotwiczyć przyczepę na kilka noclegów i kręcić się po szeroko rozumianej  okolicy. Na temat norweskich pól kampingowych nie będę się rozpisywać. Jak większość rzeczy w tym kraju, są dopieszczone, zadbane i wyposażone we wszystko co niezbędne. Dość powiedzieć, że nie jeden hotel czy pensjonat nie dorównuje standardem tutejszym kampingom.

Tego dnia miejscem, które skradło nasze serca było Loen i tamtejszy punkt widokowy. Na górę wiedzie kolejka linowa Loen Skylift, która chwilami jedzie całkiem pionowo i to bez słowa przesady. W ciągu pięciu minut wagonik wspina się ponad 1000 m w górę. Jest najbardziej stromo prowadzoną linią z wagonikiem na świecie. Na grzbiecie znajduje się olbrzymi taras. Za nim swój początek mają szlaki trekkingowe, w tym trasa na popularny szczyt Skåla.

Widok na wschodnią odnogę Nordfjordu  jaki się rozpościera ze wzgórza to coś co można oglądać na filmach podróżniczych. I to tych najlepszych. Może chociaż zdjęcia oddadzą jak monumentalna i dostojna jest ta kraina. Podobno kolor niebieski ma najwięcej odcieni i barw, ten widok zdecydowanie temu dowodzi.

Miejscem, którego również nie można pominąć będąc w tej okolicy to lodowiec Briksdalsbreen.

Jest najbardziej znanym  odgałęzieniem największego w Europie kontynentalnej, lądolodu Jostedal o łącznej powierzchni 487 kilometrów kwadratowych. Położony jest na końcu jednej z najpiękniejszych dolin w Norwegii, otoczony ścianami gór z których co rusz z łoskotem spadają strugi wody. U podnóża mruga okiem  małe turkusowe jeziorko, które zasila rzekę płynącą wzdłuż ścieżki. Już sama podróż w górę doliny jest spektakularna. Z wioski Olden nad fiordem droga wije się 20 kilometrów w górę w kierunku lodowca, mijając brzeg jeziora Oldevatnet, pola kempingowe i małe gospodarstwa znajdujące się wzdłuż bujnego dna doliny.

Ci nie wprawieni w górskich spacerach lub z małymi dziećmi mogą kupić tour małymi pojazdami zwanymi „samochodami trolli”. Natomiast zdecydowanie warto wybrać się na ten spacer szlakiem bo jest równie piękny, jak sam lodowiec i jezioro.

Jedną z atrakcji po drodze jest przejście przez most obok wodospadu Kleivafossen. Niewyobrażalna masa wody spada na skały z taką energią, że prawie można poczuć jak drży ziemia u podnóża. Mijając samą kaskadę bryza jest tak gęsta, że niemal brakuje tlenu do oddychania i nie jest możliwym przejście suchą stopą.

Geiranger

Następnego dnia malowniczymi drogami, które wąsko wiją się między wzgórzami, dolinami i  czarującymi wioskami jechaliśmy w kierunku Geiranger. To mikro miasteczko zamieszkuje ledwie 250 mieszkańców. Bynajmniej dlatego, że okolica nie jest atrakcyjna czy nie ma możliwości zarobkowania. To miejsce rocznie odwiedza ok 700 tysięcy turystów. Oprócz tego, że fiord jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO z jednej strony jest niemal bajkowym uosobieniem wioski trolli, a z drugiej, za każdym razem pobyt tam może być tym ostatnim. Niestety niebawem może zniknąć z powierzchni.

Według geologów w każdej chwili może dojść do osunięcia się ściany fiordu Geiranger, a to skończy się katastrofalnym w skutkach tsunami.  W skałach pojawiają się szczeliny, które systematycznie się pogłębiają. Norwescy naukowcy umieścili w wewnątrz otworów nowoczesne czujniki, których zadaniem jest monitorowanie na bieżąco ruchu skał. Ostatni alarm został ogłoszony w 2014 i 2015 roku. Wówczas ziemia zapadała się o 7 cm w ciągu doby.

Co jakiś czas, kiedy deszcze przybierają na sile władze decydują o całkowitej ewakuacji mieszkańców. W najczarniejszym scenariuszu masy kamieni i błota upadające na dno spowodują powstanie tsunami o wysokości co najmniej 10-piętrowego wieżowca. Niektóre symulacje wskazują, że mogłoby sięgnąć 85 metrów. Nawet olbrzymie statki wycieczkowe, zabierające na swój pokład setki turystów, nie będą miały żadnych szans w starciu z żywiołem.

Ściana wody zmyje wszystkie domki położone na półkach fiordu, w tym największe wioski Hellesylt, Geiranger i Tafjord. Problem polega na tym, że droga ucieczki może zostać odcięta. Dlatego też mieszkańcy są nieustannie edukowani, gdzie należy się schronić i co należy robić aby ujść z życiem.

Lom i Jotunheimen

Ostatni etap naszej wspólnej wyprawy to miasteczko Lom i położony nieopodal Park Narodowy Jotunheimen.

Dawno, dawno temu, według mitologii nordyckiej, Jotunheimen było miejscem zamieszkiwanym przez jotnerów czyli trolle. To jeden z najbardziej alpejskich obszarów Norwegii z ostrymi szczytami i głębokimi dolinami. Surowy krajobraz składa się ze śniegu, lodu, skał i roślinności. Wysokie szczyty, bujne górskie doliny i jeziora, tworzą niesamowitą scenerię.  Szmaragdowozielone Gjende jest powszechnie uważane za najpiękniejsze z jezior. Dodatkowym przeżyciem przy odrobinie szczęścia jest szansa na spotkanie z reniferem.

Tego dnia pogoda postanowiła być najbardziej norweska z możliwych. Mimo, że to środek lata, niejeden listopadowy dzień u nas wygląda radośniej i przyjemniej niż aura wtedy. Lodowate szpilki deszczu docierały wszędzie i kłuły ostro, mimo, że użyliśmy całej odzieży przeciwdeszczowej, jaką mieliśmy ze sobą. Ciężkie ołowiane chmury wisiały chyba już 10 metrów nad ziemią skutecznie zasłaniając cokolwiek. Widok, jaki się wyłaniał przywoływał kadry z mrocznych filmów Larsa von Tiera karmiąc wyobraźnię wizją Ziemi po apokalipsie. Jakże surowy i posępny był to krajobraz. Tylko ciepłe światła reflektorów samochodów nadjeżdżających z przeciwka dawały poczucie, że to nie koniec świata.

Żadne z nas ani myślało wystawić choćby nos za szybę, nie mówiąc o tym by wysiąść z samochodu. Szybko zmieniłam zdanie, kiedy po dłuższej chwili jazdy, nagle po prawej stronie, najpierw ukazały się wyraźne poroża reniferów, po czym ujrzałam całkiem dorodne stado w oddali. Trudno było uwierzyć w ten widok.  Zatrzymaliśmy auto w najbliższej zatoczce. Ja w strugach deszczu puściłam się biegiem przez kamienistą dolinę by sprawdzić czy to nie norweska fantasmagoria. Po chwili rześkiego marszu, przemoczona do suchej nitki, w odległości kilku metrów stanęłam przed najbardziej rzeczywistym uosobieniem Świąt Bożego Narodzenia i magii opowieści wigilijnych.

Cudowne zwierzęta, spokojnie i majestatycznie spacerowały miedzy kamieniami, bez popłochu pozwalając mi podejść bliżej. Aura, klimat i cała sytuacja zdawały się być kompletną iluzją i sennym przywidzeniem. To jednak była prawda. Stałam kilka metrów od stada najprawdziwszych reniferów, tak, że mogłam spoglądać prosto w ich złote oczy. Co niewątpliwie świadczyło o tym, że jednak mamy lato. Podobno w zależności od pory roku zmienia się u nich kolor oczu. Ma to związek z intensywnością światła i z obecnością tzw. błony odblaskowej, która zmienia kolor tęczówki ze złotej (latem) na niebieską (zimą), aby usprawnić im widzenie w okresach ciemności.

Po chwili dostojnie, oglądając się na siebie, bez pośpiechu, zebrały się i ruszyły w kierunku drogi. Po czym przebiegły chwilę asfaltem i zniknęły w szarej mgle. Pewnie na spotkanie z innymi, by powoli zacząć ustalać tegoroczny grafik. Kto, jakie sanie i w którym kierunku będzie ciągnął w te Święta.

Dobrą chwilę po tym, siedząc w przytulnej kawiarni przy herbacie i gofrach nadal nie mogliśmy ochłonąć po tym co nas spotkało i jakiego mieliśmy farta. Nawet najbrzydszy dzień podczas całego wyjazdu dostarczył nam wrażeń w wspomnień, które pozostaną na długo w pamięci.

W niedzielę dobiegł końca nasz wspólny pobyt z Katia i Rafael. Dzięki ich wspaniałomyślności i zaufaniu na drugi tydzień wyruszyliśmy sami, we dwójkę by odkrywać kolejne cuda i dziwy, napawać się pięknem i czerpać energię. A co zdobyliśmy i które miejsce jest przez instagramerów uważane za najlepsze i najbardziej pożądane na świecie do ‚instastory’? O tym przeczytacie w następnym wpisie.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *