Dzień 16 – szczęśliwy powrót z Theth i Koman
Uśmiechnięci, po przeżyciu przygody z gatunku „extreme” wyruszyliśmy do Komanu na przeprawę promową. Kilka słów na temat Albańskich dróg – asfalt jest owszem na tych krajowych, tak, i to całkiem niezły. Natomiast z tymi niższej kategorii już różnie bywa albo jest pozostałość po nim, albo przygotowanie pod, albo po prostu dziura na dziurze dziurą pogania. Słupki ograniczające, które mogłyby wieczorami ( latarnie i oświetlenie to też na razie melodia przyszłości ) wskazywać, że właśnie kończy się ulica i zaczyna się kilkudziesięciometrowa przepaść to z artystycznym nieładem ułożone jakieś tam mniejsze czy większe kamienie… Za to nawet na ‚krajówce’ można spotkać wszelkiego rodzaju zwierzynę rogatą, kopytną czy też dwa w jednym, nie zawsze na swoim pasie ruchu😂
Tak więc spokojnie, omijając dziury dotarliśmy do Komanu, do portowego Hotelu, któremu mogłabym poświecić osobny wpis jeżeli chodzi o osobliwości. Nie mniej wchodząc do hotelowej restauracji znowu zapytaliśmy o kartę i usłyszeliśmy:
– „nie ma”.
– Aaaaaa, z uśmiechem na ustach zapytałam, czyli jest mięso, ser, sałata, ziemniaki i piwo ?
– Jest jeszcze ryba
– To poprosimy 😂😂😂😂.
I też nie było drogo…za to ryba – mmmmm…
Jeszcze wieczorem zapakowaliśmy motorek na pokład, a sami oddaliśmy się międzynarodowej integracji, głównie z kapitanami promów, które kursują z Komanu do Fierze wymieniając informacje, doświadczenia i poglądy na tematy wszelakie. Z godziny na godzinę komunikacja była coraz lepsza, padały bariery językowe i zupełnie przestawało nam przeszkadzać, że „hotel” ( jedyny zresztą, jeżeli masz ochotę wsiąść na prom, żeby popłynąć Driną ) przypomina coś bardzo szczególnego, myślę, że mistrz Hitchcock z pewnością uznałby to miejsce za idealną scenerię do jednego ze swoich filmów. Drzwi, które się nie zamykają, a jeżeli zablokuje się je krzesłem to powietrze ślizgające się przez szpary wydaje dźwięk jakby wył potępieniec, skrzypiące deski tarasu i ogólne wrażenie, że przy podmuchu wiatru budynek nieco się przybliża do tafli jeziora to tylko te lżejsze z atrybutów tego miejsca. Kawałek gumowej rurki wystający z baterii w łazience ( dodam, że i bateria i łazienka to tylko nazwy umowne w tym wypadku), toaleta w postaci ceramicznej bryły bez deski sedesowej za to z dziurami na nią to standard w każdym pokoju, natomiast, żeby wejść do jednego z nich należało najpierw otworzyć drzy ogromnej szafy, która stoi w holu… A spaliśmy tu LINK
Ale wino i świadomość nadchodzącej przygody spowodowały, że rano odkleiliśmy języki od podniebienia, zjedliśmy po raz kolejny bardzo ciekawe w zestawie – jajko, bułka, owczy ser, wiśniowa konfitura i kiełbasa – za to pyszne śniadanie i usadowiliśmy się na promie, żeby popłynąć obłędnie zieloną Driną do Fierzë a stamtąd ruszyć w kierunku Kosowa i jeszcze tego samego dnia spróbować dostać się do Serbii, co biorąc pod uwagę „chodną miłość” pomiędzy tymi krajami może okazać się nie takie proste…
Tego dnia jechaliśmy tak: