Dzień 10-13 – Stacjonowanie w Barze i wszystko co wokół
Kolejne dni postanowiliśmy spędzić stacjonarnie w Czarnogórskim wczasowisku, i chociaż drobną część naszych wakacji spędzić jak standardowy Janusz z Grażyną – klapki, piwo i plaża. Z tą tylko różnicą, że pierwszego dnia wytrzymaliśmy jakieś 48 minut, po czym pozbieraliśmy manele i postanowiliśmy pochodzić…Drugi i trzeci dzień nadal chodziliśmy i szukaliśmy tego idealnego miejsca na plaży sprawdzając po drodze poziom lokalnej gastronomii barowej. Debest Kierowca popadał w coraz większą melancholię i tęsknym wzrokiem oglądał mapy albo sprawdzał wyniki Ligi (piłkarskiej, teraz takie czasy, że zawsze są jakieś rozgrywki). Generalnie trochę cierpiał.
Tak więc od razu, drugiego dnia stacjonarnego pobytu postanowiliśmy wybrać się do Starego Baru – oczywiście na motorku!!! Debest Kierowca już od rana z pogardą spoglądał na piwo i jakiekolwiek inne trunki wyraźnie akcentując „ przecież wieczorem JADĘ „!!! Tak wiec już wczesnym popołudniem dotarliśmy do właściwie ruin starej osady, zbudowanej przez Rzymian, która swój początek datuje na VI wiek. Kiedyś to było centrum handlu, które konkurowało, ze względu na swoje położenie nawet z Dubrownikiem a dzisiaj – osobne, wymarłe miasteczko zabudowane malutkimi domkami w orientalnym, albańskim stylu. Przechodząc przez bramę w środku można podziwiać tylko kilka odrestaurowanych budowli, malutkie butiki z oliwą i lokalnym winem oraz restauracyjki, które swoim wyglądem, wystrojem i kolorystyką przypominają cukierkowe układanki Lego Duplo, dla małych dziewczynek. Reszta osady jest w stanie kompletnej ruiny…
Chłonąc spokój i ciszę przez te cztery dni cieszyliśmy się każdą chwilą kompletnie porzucając wylegiwanie na plaży na rzecz spacerów i snucia po okolicy kąpiąc się tylko wtedy, gdy przyszła nam na to ochota by potem znowu zaglądać w każdy zakątek, napawać się zapachem i smakiem kawy czy po prostu siedzieć, patrzeć przed siebie i nie mówić nic…
Pierwsza konstatacja jaka się nasuwa to fakt, co COVID zafundował, zapewne nie tylko tu, ale i w wielu innych miejscach. Bar, który zapamiętaliśmy z wyjazdu dwa lata wcześniej przepełniony był do granic, tętnił życiem, muzyką i wszelkimi formami konsumpcji. Teraz wyglądał jakby była połowa października… plaże niemal puste, niektóre knajpki nie otworzyły się w ogóle, a te otwarte wypełnione tylko w niewielkim stopniu… dla nas najbardziej wymarzona sytuacja bez hałasu, jazgotu i krzyku, z pustymi plażami i leniwą atmosferą. Ale dla tych, którzy żyją z turystyki to niestety katastrofa, której konsekwencje dopiero pewnie nadejdą. Właściciele apartamentów i hoteli również mocno dopasowali ceny do covidowej rzeczywistości i nam udało się wynająć bardzo przyjemne miejsce na nocleg w kwocie, która dwa lata wcześniej była nie do pomyślenia. Spaliśmy tutaj: LINK i to miejsce jest jak najbardziej godne polecenia. Bardzo mili gospodarze, nieco dalej od zgiełku centralnego deptaka, ale do plaży tyle co przejść przez ulicę. Za to restauracje i sklepy w zasięgu ręki. Czuliśmy się tutaj stokroć bardziej bezpieczni niż w jakimkolwiek Polskim kurorcie nadmorskim, bo tak na prawdę kontakt z żywym człowiekiem mieliśmy tylko podczas zamawiania w restauracji… Znajoma w tym czasie wrzuciła na Fejsbuka zdjęcie plaży we Władysławowie Brrrr – raj nie tylko dla Covida ale wszelkich innych chorób z wenerycznymi włącznie…
Tym czasem siedzieliśmy sobie w dosłownym odosobnieniu z refleksją, że jeżeli nic nam tego nie popsuje ( głównie mam na myśli kwarantannę, która może nas dopaść nieoczekiwanie ) to może się okazać, że to wakacje życia i niepowtarzalna okazja, by w pełni nasycić się urokiem Bałkańskiego wybrzeża bez tłumu, wrzawy i wakacyjnej histerii…
Muszę znowu jeszcze powrócić do do tematu kulinarnego, bo nie sposób go tutaj pominąć – otóż Czarnogóra mimo wielu mitów o niskich cenach od kilku lat świadoma swojej atrakcyjności przestała być tanim kierunkiem, absolutnie. Natomiast mimo nie najniższych cen jakie trzeba zapłacić w restauracjach jakość i ilość jedzenia, które jest tu podawane jest absolutnie oszałamiająca. Pisałam wcześniej o warzywach i nabiale, teraz dodam do tego, że smak owoców morza i ryb zniewala a Debest Kierowca ostatnio zachwycił się kalmarami ( wcześniej chętniej zjadłby oponę motocyklową niż sięgnął po to „gumowe świństwo” ), ryby wcinał jak szalony dopychając bułka moczoną w najprzedniejszej oliwie o mocno wytrawnym smaku…. Porcje są takie, że zamawiając zestaw dla dwojga spokojnie naje się czteroosobowa rodzina plus wszystkie okoliczne koty. Zaczęliśmy się zastanawiać czy przy kolejnej kolacji nie zacząć przeglądać ‚Kid’s menu’
Będąc w Starym Barze, już po raz drugi odwiedziliśmy „Konoba BEDEM” – restaurację tak godną polecenia, że nie mogę sobie odmówić wzmianki o niej. Na uwagę zasługuje absolutnie wszystko – obsługa – kelnerzy mówią całkiem sprawnie po polsku i to nie tylko w obrębie kilku zdań, ale można z nimi swobodnie pokonwersować. W dodatku są nienachalni, ale pojawiają się dokładnie wtedy kiedy powinni. Nie namawiają zbytnio, natomiast doskonale doradzają wybór potraw w zależności od preferencji, apetytu i ilości osób przy stole. Jest w sam raz, nie za dużo ale tak, że miejsce na deser też się znajduje. Jedzenie – cóż sporo zdań na ten temat już napisałam a w tym miejscu można właśnie otrzymać kwintesencję wszystkiego co dotychczas powiedziałam o czarnogórskiej kuchni. Poza tym oliwę używaną w restauracji można kupić w lokalnym sklepiku, a z racji bycia gościem Konoby – z upustem… Cóż, z tego miejsca do kulinarnego raju jest już całkiem blisko…
Kolejny punkt naszej wyprawy to do Ulcinj – ostatnia z Czarnogórskich przystani a potem Witaj Albanio. Pod tym postem nie załączam też mapy bo udało nam się poza wyjazdem do Stari Bar nie wsiąść ani razu na motor i zwłóczyć na nogach każdy zakamarek miasta i jego okolicę.