Warszawa da się lubić
Czy Warszawa da się lubić ?
Przewrotnie zadaję to pytanie pewnie narażając się rodowitym Warszawiakom, ale zupełnie nie jest to moją intencją. Oczywiście są rzeczy, które pozbawią cierpliwości nawet świętego czyli korki, tłok i czasami brak dystansu „rodowitych warszawiaków” z Łomży czy Ostrołęki, którzy są bardziej warszawscy niż ktokolwiek. Stoi potem w starbaksie taki wyczesany dandysek w karmelowej polóweczce i czinoskach koloru grin ti, z głebią spojrzenia Dżona Depa zamawia kroasą i venti. Bo dużej kawy i rogalika już zamówić nie potrafi. Ale poza takimi kwiatkami, które występują w niewielkiej ilości i dodają kolorytu Warszawa da się lubić… I z każdym kolejnym wpisem jestem przekonana, że najwięksi sceptycy dołączą do mojej drużyny.
Każdy z nas, kiedyś tam w którejś klasie, w którejś szkole albo na kolonii czy na wycieczce z rodzicami w Warszawie był. Każdy zaliczył pewnie jej największe atrakcje czyli windę w Pałacu Kultury, ruchome schody na dworcu centralnym a w późniejszym czasie apogeum emocji czyli 6 przystanków metrem…Do tego jazdą obowiązkową był zawsze Wilanów, Starówka, Zygmunt na kolumnie Zamek Królewski, Łazienki i mnóstwo opowieści jak to z ruin, między innymi dzięki obrazom mistrza Canaletto udało się odbudować stolicę. I chwała im wielka za to, stolicę mamy coraz piękniejszą i powabniejszą. Natomiast, jak już wspomniałam wcześniej my nie zaliczamy się do miłośników zabytków i ten aspekt będę chciała w tym wpisie uwypuklić. Bywamy regularnie kilka razy do roku za każdym razem wynajdując ciekawsze miejsca do odwiedzenia. Ten post pozostawiam otwarty, ponieważ jak się skończy to szaleństwo mamy zamiar powrócić do schematu a więc uzupełniać też informacje o nowych, naszym zdaniem ciekawych zakątkach miasta. A to pierwsza z odpowiedzi na przewrotnie postawione pytanie, czy Warszawa da się lubić?
Muzeum Powstania Warszawskiego
Tak, mam pełną świadomość, że pisze to osoba, która podstawówkę skończyła w latach 80-tych. Nie mniej jest to tak genialne i przejmujące miejsce, że każdy, kto przynajmniej odrobinę identyfikuje się z historią Polski powinien tam się wybrać chociaż raz. Tak doskonale skonstruowanego, interaktywnego muzeum nie widziałam nigdzie a już na pewno nie w tym kraju. Pozwala zrozumieć determinację i wolę walki tych, którzy w nim uczestniczyli oraz oddać atmosferę powstańczej Warszawy.
Od samego wejścia wciąga w klimat miasta i przepięknie przeprowadza przez każdy z 63 dni walk, pokazuje jak wyglądało w tym czasie życie, codzienność ludności cywilnej ale również opisuje powojenny terror komunistyczny i represje jego uczestników. Spacer odbywa się po kamiennym bruku, pośród gruzów bombardowanej stolicy zgodnie z tym jak postępowały walki. W pewnej chwili doprowadza nas do repliki kanałów, którymi przemieszczali się powstańcy. Można przejść fragment i poczuć namiastkę tego co przeżywali żołnierze, którzy spędzili tam dni a czasami tygodnie.
Dodatkową atrakcją są kartki z kalendarza, które wieszane w odpowiednich punktach, informują o ważniejszych faktach z danego dnia. Można je zbierać, a potem zabrać ze sobą i pochwalić na lekcji historii, jeżeli akurat wiek odwiedzającego na to jeszcze pozwala. Ponad to, przy odrobinie szczęścia, do zaaranżowanych drukarni powstańczych schodzi czasami drukarz i wydaje odezwy czy manifesty z tego okresu. Na starej, ręcznej maszynie, odpowiednim papierze, z zachowaniem całego układu tekstu i czcionki.
Spacerując zaułkami powstańczej stolicy co rusz można się natknąć na opowieści o żołnierzach, sanitariuszkach czy zwykłych mieszkańcach, którzy szukają siebie nawzajem, dopytują czy żyją, wyznają miłość czy obiecują wspólne życie „jak to wszystko się skończy”. Można zobaczyć, przeczytać odręcznie pisane listy, kartki, matek szukających dzieci czy rodzin dopytujących o bliskich. Pozostawiane były w tzw. punktach kontaktowych i wiele z nich nigdy nie doczekało się odpowiedzi albo nie trafiło do adresata. Jest też sala poświęcona powstańczym dzieciom a co najbardziej uderza to fakt, że właściwie nie było dolnej granicy wieku, jeżeli chodzi o uczestników walk.
Sam wybuch powstania, stanowczość , siła wiary w powodzenie i nieustępliwość powstańców tak rozwścieczyła Niemców, że postanowili zrównać miasto z ziemią. Tak, żeby kamień na kamieniu nie został. Spacerując po zainscenizowanych ruinach dociera się do mini kina, w którym wyświetlany jest film „Miasto ruin”, przedstawiający z lotu ptaka zgliszcza po zbombardowanej stolicy.
Kolejną atrakcją jest wierna replika Liberatora B-24J, samolotu z jakich dokonywano zrzutów z pomocą dla walczących żołnierzy i ludności cywilnej.
Na koniec zwiedzania można napić się kawy czy zjeść ciastko w małej kawiarence, która dokładnie odzwierciedla wnętrze salonu z okresu wojny. Są misterne, koronkowe serwetki, drewniane, gięte krzesła a na nich atłasowe poduszki stoliki, lampowe radio i piękne abażury. Na półce stoi okazały patefon a w tle słychać tanga śpiewane przez M. Foga . Na chwilę można przenieść się w czasie.
Odzwierciedlenie i unaocznienie tego co przeżywali mieszkańcy i uczestnicy powstania, przez co przeszli, jak zakończyło się powstanie oraz jakie miało reperkusje w komunistycznej Polsce to najlepszy hołd jaki można im złożyć. Dzięki temu muzeum, jak jest skonstruowane, jak dosadnie pozwala poczuć grozę tamtego czasu, zrozumieć wolę walki i nieodpartą potrzebę wolności skłania do zastanowienia nad sensem wojny, przemocy i siłowych rozwiązań. Jak już wspomniałam wcześniej, naszym zdaniem, każdy bez względu na wiek i przekonania powinien odwiedzić to muzeum.
Oczywiście, jak w tego typu miejscach bilety należy rezerwować z odpowiednim wyprzedzeniem, najlepiej przez stronę, bo na miejscu kolejki bywają ogromne. Najlepiej wszystko załatwić TUTAJ.
Niewidzialna wystawa
Sama nazwa jest wystarczająco zagadkowa, a dalej jest już tylko ciekawiej. Jest to kolejne z miejsc, które nie pozostawia obojętnym. Po wyjściu dobrą chwilę zajmuje dojście do równowagi emocjonalnej a przy okazji mocno skłania refleksji i przemyśleń.
Otóż ta wystawa to nic innego jak całkiem trafna i udana próba zobrazowania jak wygląda i funkcjonuje świat ludzi niewidomych lub niedowidzących. Przed wejściem zostajemy dokładnie poinstruowani o tym jak działa to miejsce. Jeżeli jest więcej chętnych to tworzone są grupy nie większe niż ośmioosobowe i każda jest oprowadzana oczywiście z przewodnikiem.
Po ustaleniu zasad i instrukcji co robić gdyby, ktoś nie dawał rady z takim przeżyciem, miał np atak klaustrofobii lub nie wytrzymał emocjonalnie zostajemy zaproszeni do wnętrza, które jest zupełnie zaciemnione żeby przyzwyczaić wzrok. Przewodnicy są specjalnie przeszkoleni, aby pomagać osobom, które sobie nie radzą – a nie radzi sobie większość lub nawet wszyscy w grupie. To niezwykłe doświadczenie. Na co dzień to my, ludzie zdrowi, pomagamy osobom niewidomym i słabo widzącym. Nagle okazuje się, że sami nie jesteśmy w stanie obejść się bez pomocy w tym świecie i musimy zaufać im w ciemno.
Dalej wchodzimy do kolejnego pomieszczenia, w którym pojawiają się sprzęty codziennego użytku i topografia zwykłego mieszkania. Paradoksalnie dopiero wtedy otwierają się oczy i uruchamia wyobraźnia. Jak w tym wszystkim się odnaleźć mając tylko trzy z pozostałych zmysłów do dyspozycji. Pod palcami na początku trudno jest odróżnić wieszak od futryny czy znaleźć szafkę ze szklankami. Jak złapać czajnik z gotującą się wodą i zalać herbatę, albo przestawić garnek z zupą? Jak znaleźć kotlet na patelni i go przewrócić? Zwykłe, oczywiste czynności nabierają zupełnie innego wymiaru. Wszystko jest obce i nieprzyjazne, mnóstwo rzeczy zagraża… gniazdko, wtyczka, trzeba to dopasować, trzeba wiedzieć jak…
A to dopiero pierwszy etap. Po próbie odnalezienia się w domu zostajemy wyprowadzeni na ulicę, a dokładnie jej inscenizację w oczywiście kompletnej ciemności. Dochodzi hałas, zgiełk, mnóstwo bodźców, które trzeba ogarnąć nie mając oczu do dyspozycji. Szczeka pies, przejeżdża autobus, trzeba przejść przez ulicę i do niego wsiąść, wejść do sklepu, nie wpaść pod samochód albo nie przewrócić się na chodniku. Mijają nas ludzie, ktoś nagle się odzywa obok głośniej, docierają różne mniej lub bardziej rozpoznawalne dźwięki… Czy to roboty drogowe, czy przejeżdża traktor? Coś świsnęło całkiem blisko – ktoś przejechał rowerem, może hulajnogą? To nieprawdopodobne jak ciężko zaadoptować system nerwowy do takiej sytuacji, jak niewyobrażalną trudnością jest odnaleźć się w tym chaosie.
Ostatnim etapem jest wizyta w barze-pubie i możliwość rozmowy z przewodnikiem. Jest to osoba niewidząca od początku, albo taka, która straciła wzrok. Tu dowiadujemy się jak na przykład rozróżniać monety, jak je podawać i jak funkcjonować w sytuacji rozrywki barowej. Można kupić coś do picia lub drobne słodycze, zapłacić i sprawdzić czy barman dobrze wydał resztę. To też czas kiedy można zadawać pytania, o to jak sobie radzą, jak ogarniają kwestie dla nas oczywiste, na przykład kolory. Bo skąd osoba od urodzenia niewidząca ma wiedzieć co to jest czerwony albo błękitne niebo? Jak opisać chmurę, tęczę czy mgłę? Jak rozpoznają emocje nie widząc twarzy, co to jest złość czy smutek? Jak żyje niewidome małżeństwo, kiedy na świat przychodzi zdrowe, w pełni widzące dziecko?
Na te wszystkie pytania przewodnicy starają się odpowiedzieć i są to nieprawdopodobne historie, jak wygląda ich rzeczywistość…
Wyjaśniając, ten tekst to nie spojler, nie zdradzam tu niespodzianki i elementu zaskoczenia ponieważ co jakiś czas przedmioty i sytuacje są modyfikowane. Osobiście byłam już trzy razy, w rożnym czasie i za każdym razem wizyta mocno się różniła od poprzedniej. Za każdym razem było to inne doznanie, mimo, że wiedziałam czego się spodziewać.
Nie jest to wizyta z gatunku rozrywkowych ale bardzo polecam się tam wybrać. To niezwykle dojmujące przeżycie, które uświadamia jak wygląda ten świat, jego bariery i zagrożenia, jak w nim funkcjonować, co jest jego radością. Zdecydowanie powinna znaleźć się na mapie miejsc do odwiedzenia. Istotne jest to, że mogą tam wejść dzieci dopiero powyżej ósmego roku życia. Wszystkie informacje związane z rezerwacja i zakupem biletu znajdują się TUTAJ.
Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego
Jest to jedyne tego typu miejsce i najbogatszy zbiór polskiej karykatury. Można tam oglądać rysunki, między innymi Eryka Lipińskiego, Szymona Kobylińskiego, Andrzeja Mleczki, Sławomira Mrożka czy Edwarda Lutczyna. Ze względu na niewielką powierzchnię większość wystaw jest czasowa, ale niektóre z nich doczekują się reedycji.
Szczególną uwagę chciałabym zwrócić na ekspozycję Tomasza Brody „Od Rubęsa do Pikasa, czyli zrób sobie arycdzieło”. Autor jest rysownikiem, ilustratorem książek i scenografem. Swego czasu w telewizyjnych programach ‘Wieczór z Jagielskim” czy u Szymona Majewskiego można było oglądać jak na własnej twarzy, można by powiedzieć, składa znane postacie za pomocą przedmiotów codziennego użytku. Uprawia swego rodzaju recykling artystyczny, używa kawałków kabli telefonicznych, taśmy z kaset video, resztek włóczki, gąbek do zmywania czy starych kaloszy. Natomiast najbardziej zaskakujące i uderzające jest podobieństwo jego postaci do pierwowzorów. Dodatkowego smaku i zabawy dodają podpisy jego prac – za każdym razem jest to fonetyczny zapis nazwisk przedstawionych osób, chociaż i tak absolutnie oczywiste jest to, kogo akurat oglądamy.
Polecam sprawdzić, czy wystawa jest aktualnie dostępna bo zabawy i rozrywki dostarcza masę, jest w niej mnóstwo polotu i wysublimowanego humoru. Poniżej kilka z dzieł autora, a wcześniej przytaczam motto, które zaprasza do odwiedzin:
„Zaszpanuj Rubęsem, a będzie pięknie,
dodaj Fridę Kalo i zrób wielkie halo,
dorzuć dwa Wangogi i cztery Direry,
zobacz sobie w gogle jak wygląda Brojgel
zapodaj Wandajka, a dostaniesz lajka,
na poprawę ego weź rzeźbę Dalego,
ukryj w bucie słomę – najlepiej Bejkonem,
skombinuj Pikasa, a znajdzie się kasa.
Świat arcydzieł żąda – kto widział ten trąba…
Moim zdaniem w ostatnim wersie zabrakło słowa „nie”…A wszystkie informacje na temat Muzeum Karykatury znajdziecie TUTAJ
Muzeum Neonów
Kolejne miejsce na mapie Warszawy, które jest nieoczywiste a bardzo intrygujące to właśnie Muzeum Neonów i cała gama wspomnień jakie przywołuje. Każdy, kto urodził się wcześniej niż w połowie lat dziewięćdziesiątych z pewnością pamięta te kolorowe rurki wygięte w piękne, opływowe kształty. Nie bez przyczyny dzisiaj chcąc określić odcień jako wyrazisty, ciepły i intensywny mówi się ‘neonowy’. W dobie PRL-u nie było reklamy z racji tego, że nie było wolnego handlu więc neony w tych czasach były jedyną jej namiastką lub informowały o miejscu podkreślając jego prestiż.
W czasach szarzyzny, ciemności i ogólnej monotonii, wieczorami stanowiły istny powiew wielkiego świata. Migotając gamą barw, czy mrugając, zachęcały do wejścia. Były starannie projektowane i rozmieszczane według ścisłego planu aby stanowić ozdobę oraz integralny element architektury miejskiej.
Na wystawie można zobaczyć oryginalne reklamy, które już na zawsze zniknęły jak „Cepelia”, „Społem”, „Jubiler” czy „Syrenka”
Na całą ekspozycję składa się z około stu starych neonów i instalacji reklamowych, często zaprojektowanych przez wybitnych artystów i grafików tzw. Polskiej Szkoły Plakatu. Galeria mieści się w przestrzeni postindustrialnej, na terenie której znajdowała się fabryka amunicji a później zakłady produkujące skutery „Osa”. Dzisiaj zyskała nazwę Soho Factory i znajduje się przy ulicy Mińskiej 25. Wszystkie informacje na temat funkcjonowania tego muzeum znajdują się TUTAJ
Praga-Północ
To jedno z miejsc, do których prędzej czy później powinniście trafić, chcąc nieco uciec od centrum, czy Traktu Królewskiego a przy okazji poczuć ducha jeszcze przedwojennej Warszawy. Owiana złą sławą przez cale dekady była siedliskiem rzezimieszków, szmuglerów i różnej maści mrocznych obywateli, którzy kodeksy prawa często rozumieli według interpretacji własnej. W ciemnych zakamarkach podwórek czasami znikali ludzie lub co najmniej precjoza, które przy sobie lub na sobie mieli. Pewne było, że jeżeli w ogóle stamtąd wyjdą to na pewno bez pieniędzy, biżuterii czy zegarka. Nawet w latach 90-tych były tu kamienice, do których bała się zaglądać policja a jej mieszkańcy byli postrzegani w kategorii: „siedziałeś, siedzisz albo będziesz siedział”. Spacery zaułkami czy zapuszczanie się w głąb, po zmroku, nawet dzisiaj nie są zbyt dobrym pomysłem.
Ta dzielnica nie skradnie serca każdego, nie błyszczy światełkami i nie pachnie wyszukaną cusine, ale potrafi czarować klimatem i energią. Spora część kamienic pamięta jeszcze czasy przedwojenne, aczkolwiek jest dzisiaj w opłakanym stanie. Natomiast nieodzownym symbolem dziedzińców są praskie kapliczki. Powstawały głównie podczas okupacji aby mieszkańcy mogli swobodnie się modlić, ponieważ godzina policyjna zaczynała się już o 19.00 a wyjście do kościoła było ryzykowne. Dbają o nie do dziś, stawiają kwiaty czy znicze, bogato ozdabiają podczas kościelnych świąt a zimą otulają gałązkami choinek.
Wszystko to dodaje kolorytu i autentyczności temu miejscu. Właśnie tu można jeszcze poczuć klimat dawnej stolicy, czasami usłyszeć gwarę warszawską, spotkać rodowitego warszawiaka, który z charakteru niepokorny, nie przebiera w słowach, ale zawsze, z każdej sytuacji potrafi wyjść „z fasonem”. Tu można też skosztować tradycyjnych flaków czy gorących pyz ze skwarkami podawanych jak dawniej w słoikach. A wszystko to w malusieńkim barze PYZY, FLAKI GORĄCE przy Brzeskiej, który zawsze jest pełniuteńki do granic.
Spacerując Ząbkowską, Targową czy wspomnianą Brzeską przyszło mi na myśl opowiadanie Marka Hłaski „Miesiąc Matki Boskiej” jeden z fragmentów tak opisuje tą dzielnicę:
„Weszli do bramy domu, przeszli przez podwórze potrącając ludzi klęczących na ziemi i śpiewających litanię do Matki Boskiej Loretańskiej i weszli na schody oficyny; najpierw trzech, a potem czwarty, który szedł na ostatku i zdążył jeszcze zerwać gałązkę bzu z zakurzonego drzewa, a teraz wachlował nią swoją spoconą twarz. Szli powoli zerkając na nazwiska lokatorów, a na półpiętrze jeden z nich powiedział do chłopca z gałązką bzu:
— Ty zostaniesz tutaj.
— Tak — powiedział.
— Będziesz uważać. Widzisz stąd całe podwórze. Jakby się coś przypętało, to wiesz, co masz robić.
— Dobrze — powiedział.
W jego głosie słychać było wyraźną ulgę, chociaż starał się to ukryć. Stanął przy oknie, oparł nogę na parapecie i patrzył na podwórze, na gipsową figurę Matki Boskiej i na głowy klęczących ludzi. Gałązkę rozgryzał teraz i czuł cierpką, gorzką zieleń; a potem odrzucił ją w dół i otarł spocone ręce o spodnie. Tamci trzej weszli na piętro, przystanęli przed drzwiami i jeden z nich zapukał. Stali teraz nieruchomo z rewolwerami w rękach i oddychali głośno, a potem stara kobieta otworzyła im drzwi. Ręce miała oplecione różańcem”…
Z czasem duch i energia tego miejsca, niskie czynsze oraz atrakcyjne przestrzenie kamienic i starych fabryk zaczęły przyciągać artystów, performerów i hipsterów wszelkiej maści. W pewnym okresie Praga Północ stała się też klubowym i rozrywkowym zagłębiem. Tu mieściły się między innymi słynna Hydrozagadka czy Saturator.
Obecnie wraz z powstaniem drugiej linii metra mieszkańcy i miłośnicy Pragi obawiają się, że dotrze tu wszechobecna komercja, pojawią się sieciówki, banki a snobistyczni bogacze zaczną budować luksusowe lofty w postindustrialnych wnętrzach starych fabryk. Wraz z tym, kiedy to nastanie praski folklor, gwara, flaki i kodeks honorowy będą już nie do odtworzenia.
Pijana Wiśnia
Oczywiście będąc w Warszawie co jakiś czas nogi i tak zanoszą nas na Nowy Świat bo przecież w końcu jesteśmy turystami, a każdy szanujący się turysta Nowym Światem się przechadza. A i przespacerowanie się wśród światełek, czy to latem czy zimą, zgiełk i gwar rozbawionej gawiedzi oraz uliczni grajkowie, bywają przyjemne. Poza tym co rusz odkrywamy ciekawe miejsca gdzie coś leją albo dają do zjedzenia.
I na to pierwsze chciałam zwrócić uwagę. Już sama nazwa – PIJANA WIŚNIA mówi za siebie. Po wejściu do środka uległam nieodpartemu wrażeniu, że ktoś specjalnie pozbierał wszystkie wiśnie z całego świata, kolor wiśniowy, światło wiśniowe, wiśniowe kompoty, butelki w kolorze wiśni i wszystko co tylko wiąże się z tym owocem. Misternie ułożył na środku w olbrzymi stos, po czym zdetonował…Kolor intensywnie czerwony i słodki zapach unosi się wszędzie.
Zaraz po wejściu zalewa nas jeszcze przed konsumpcją niezmierzona ilość migocących światełek, szkła, butelek z tymże właśnie trunkiem i beczek a aromat unoszący się wszędzie powoduje, że zanim dotrzesz do baru jesteś już na lekkim rauszu. Potem tylko się pogłębia, ale to co leją do szklanek powoduje, że mimo zanurzenia w czerwieni czujesz się jak w niebie.
Pyszna, leciutka, w ilości ‘mała lub ’duża’, na ciepło bądź na zimno serwowana w misternych kieliszkach czy ozdobnych szklankach, wiśniówka. Barman nie odmierza co do grama, jak to zwykle się dzieje, ale leje aż zrobi czubek, a jak nie da się podnieść by nie nachlapać to każe upić i dorzuca kilka owoców z wielkiego słoja.
Takie oto miejsce się pojawiło na mapie stolicy a przyszło z Ukrainy. Tam jeszcze nie sypią takich ilości chemii jak rodzime Polmosy więc trunek jest bardzo przyjemny, smaczny, lekki i można się zapomnieć w ilości. Natomiast barman zapewnia, że kaca rano nie będzie. Czy mówi prawdę, nie potrafię powiedzieć, bo nie udało nam się przekroczyć ilości zwiastującej tą przypadłość, ale skoro barman zapewnia, to na pewno tak jest. Tak czy inaczej miejsce jest obłędne, w smaku, kolorze, kolorycie i atmosferze. Zdecydowanie do odwiedzenia bez względu na porę roku czy dnia.
To tylko kilka niezbitych i nieoczywistych dowodów na to, że Warszawa da się lubić, może nadal zachwycać, wzruszać, bawić i cieszyć. My za każdym razem z niecierpliwością czekamy na kolejny przyjazd i to co zastajemy lub uda nam się odkryć. Chciało by się powtórzyć za Niemenem tekstem z piosenki, którą przywłaszczyli sobie kibice Warszawskiej Legii, ale idealnie oddaje to co miasto ma do zaoferowania:
…„Gdybyś ujrzeć chciał nadwiślański świt
Już dziś wyruszaj ze mną tam
Zobaczysz jak przywita pięknie nas
Warszawski dzień”…