Europa,  Norwegia

Norwegia czyli tam gdzie mieszkają Trolle i renifery. Część II

Drugi tydzień naszej podroży po krainie gdzie mieszkają Trolle i renifery postanowiliśmy rozpocząć na końcu świata. Nie ma w tym ani odrobiny przesady. Miejsce oddalone o 130 km od Oslo w kierunku południowym nosi nazwę Verdens Ende czyli właśnie „Koniec Świata”.

Verdens Ende

To archipelag wysepek, skał i kamiennych płaszczyzn rozsianych w morzu. Jest jednym z najpopularniejszych miejsc widokowych w pobliżu Oslo. Z góry roztacza się panoramiczny widok na port, łodzie i domki rybackie. Znajduje się na południowym krańcu miejscowości Tjøme, terenie Parku Narodowego Færder. Najbardziej charakterystyczna dla tego miejsca jest przechylona latarnia morska zbudowana z kamyków wydobytych z plaż Tjøme. Jest repliką poprzedniczki zbudowanej w 1932 roku. Obecnie wygląda dokładnie jak jej pierwowzór. Zamiast szklanego pomieszczenia jest żuraw z metalowym koszem, w którym niegdyś spalano węgiel by w ten sposób dać znać, tym na morzu, że ląd już blisko. W centralnym miejscu mieści się restauracja w formie szklanej rotundy z 360-stopniowym widokiem na skały i białe grzywy fal.

Koniec Świata zachwyca swym pięknem ale jednocześnie trochę przeraża. Tego dnia malownicze wysepki skalne lśniły srebrzyście w promieniach słońca. Błękit nieba nie wskazywał na to, że wiatr jaki się wzmaga jest w stanie zdmuchnąć wszystko co napotka na swojej drodze. Bezkresne morze i kurtyny wody fal uderzających o skały tworzyły niezwykły spektakl. Wrażenie potęgowały chmury, które co jakiś czas zasłaniając słońce zmieniały krajobraz w posępny i złowieszczy.

Ze względu na wiatr i zmienną aurę oraz liczne kamiene bloki schowane pod powierzchnią wody to miejsce przez lata stanowiło i do dziś dnia jest nadal sporym zagrożeniem dla wpływających do portu łodzi, kutrów rybackich i jachtów. Od zawsze wychodziły w morze i wprowadzane do portu były tylko przez doświadczonych pilotów, którzy doskonale znali  przybrzeżne wody oraz warunki pogodowe. Mimo tego, łodzie często nie wracały z połowów a jachty z wypraw. Wiele z nich tonęło. Jedna z tragedii wydarzyła się w 1913 kiedy to zatonęła cała załoga łodzi „GAA  PAA”. Dodatkowo zginęło wtedy dwóch pilotów i dwóch pomocników pilotów.

W 2004 roku w na Verdens Ende ustawiono rzeźbę nazwaną „Żona marynarza”. Ma ona upamiętniać kobiety, które z tęsknotą ale i trwogą wyczekują powrotu mężów z połowu pełne nadziei, że na pewno powrócą.

Tego samego dnia wijąc się norweskimi drogami i podziwiając urzekający w swojej surowości krajobraz, dotarliśmy do naszego miejsca noclegowego w Sunde. Na bazę wypadową wybraliśmy Fjord Studio. Uroczy apartament, wyposażony we wszystko co potrzebne do tego, żeby miło i wygodnie spędzić czas. Miasteczko, jak większość w Norwegii, małe, wyludnione i ciche, sprawiało wrażenie zapomnianego przez Boga i ludzi.

Wrażenie potęgował rzęsisty deszcz i grafitowe chmury na niebie. Aura zdecydowanie bardziej przypominała połowę października a nie środek lata. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu właścicielami tego przyjemnego miejsca okazali się Polacy, którzy dodali otuchy wyjaśniając, że tu, o tej porze to całkiem zwyczajna pogoda. Raczej się nie zmieni a turystyka na deszczu i wietrze jest jak najbardziej normalnym zjawiskiem. Poza tym z ochotą opowiedzieli o okolicznych atrakcjach. Gdzie i kiedy jechać najlepiej oraz, którymi drogami, żeby nie natrafić na osuwisko, albo też objazd z powodu wodospadu. Tak, o ile ta ostatnia wiadomość wprawiła nas w niezłe osłupienie, to już wkrótce mogliśmy się przekonać, że te słowa nie były rzucone na wiatr.

Podczas jednej z podróży jadąc drogą nr 13 w kierunku Odda, w pobliżu Skare dotarliśmy do wodospadu Låtefossen . Ujrzeliśmy gigantyczne ilości wody rozbijające się o skały z takim hukiem, że próżno było próbować rozmawiać. U podnóża stary kamienny most był całkowicie zalany. Żeby zrobić zdjęcie, bez peleryny przeciwdeszczowej trzeba było szukać miejsca po drugiej stronie ulicy. To również atrakcja turystyczna, ale ponoć kiedy ilość i siła wody jest zbyt duża, niesie ze sobą kamienie, wtedy przejazd jest niebezpieczny i droga czasowo zamykana.

Trolltunga

Na ten tydzień mieliśmy kilka planów, pewnych co do realizacji oraz te, które były do przedyskutowania. Szczególnie jeden, który na tą chwilę wydawał się nieosiągalny i niewykonalny. Dla mnie. Tym celem była wyprawa na Język Trolla czyli Trolltunga…  To miejsce jest najbardziej znaną wizytówką Norwegii. Pojawia się wszędzie gdzie tylko możliwe, w albumach, na pocztówkach a fotografowie prześcigają się w dochodzeniu do absolutu podczas prób uwieczniania go. Z kolei Instagram aż kipi milionami fotek na których bohaterowie w najróżniejszych pozach i często na krawędzi bezpieczeństwa z dumą pokazują swoje osiągnięcie. Cel absolutnie zniewalający, niesamowity i piękny. Przy okazji równie niedostępny, dla zwykłej turystki, nie biegającej po górach i niezbyt wprawionej w trekkingach.

Długo biłam się z myślami i walczyłam ze sobą czy w ogóle próbować, czy może zwyczajnie odpuścić? Tym bardziej, że wiele przemawiało, za tym, by dać sobie spokój. Pogoda nie zachęcała wręcz dając jasno do zrozumienia, że najbliższe dni tylko deszcz i ewentualnie wiatr będzie nam towarzyszył. No mgła może się pojawić w pakiecie.

Do tego dochodziła świadomość, że cała wyprawa może zając od 8 do 12 godzin, w zależności od kondycji. Wszystkie portale i przewodniki rozpisują się o tym, że samodzielne wyjście nie jest zalecane, tylko z przewodnikiem, droga należy do trudnych i wymagających a pogoda bywa bardzo zmienna. Trzeba być przygotowanym na każdą sytuację jeżeli chodzi o aurę. Dodatkowo zaopatrzyć się w odpowiednią ilość jedzenia i picia gdyż po drodze nie ma nic, gdzie można by się zatrzymać. Mało tego, są tylko dwie lub trzy ‘hyty’ przeznaczone do schronienia dla osób, które doznały urazu czy mają problem zdrowotny. Nic tylko góry, surowa przyroda i piękny cel na końcu…

No a wolnych przewodników na najbliższe dni już nie było.

Dla mnie to nie była łatwa decyzja. Czy dam radę, czy wystarczy mi sił i wreszcie, czy faktycznie sensowne jest wybieranie się tam przy takiej pogodzie? Z drugiej strony miałam obok siebie polisę w postaci Zbyszka. Wiedziałam o tym, że nie będzie wywierał presji, zadba o to, żebyśmy mieli wszystko co potrzebne i w każdej chwili bez miauknięcia zrezygnuje z dalszej drogi, kiedy o to poproszę. Nawet gdybyśmy byli prawie u celu…

Pomyślałam, co tam, nie wybaczę sobie jeżeli przynajmniej nie spróbuję. Najwyżej zejdziemy z powrotem i nikomu się nie przyznam, że pękłam po drodze.

Zbyszek w milczeniu oczekiwał na to co postanowię, nie naciskając w żadną stronę. Zapewnił mnie tylko, że nic na siłę, w każdej chwili możemy zawrócić i to ja decyduję. Uzbrojona w kupę strachu, ogromną ochotę zdobycia jednak tego słynnego języka i pewność, że mam koło siebie kogoś, na kim mogę polegać, uznałam, że idziemy!

Prognoza lojalnie ostrzegała nas, że tego dnia miło raczej nie będzie. Możemy się spodziewać deszczu, mgły, mżawki i temperatury nie wyższej niż 15 stopni. Natomiast z pewnością nie możemy spodziewać się słońca.

Jak to mówią, słowo się rzekło, więc po wczesnym śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Odda. Tam na wszelki wypadek, mimo, że byliśmy zaopatrzeni we wszelkiej maści akcesoria przeciwdeszczowe, dokupiliśmy jeszcze dwie pelerynki, takie kompletnie plastikowe – jakby co.  Z Odda ruszyliśmy w kierunku na Tyssedal  gdzie zaczyna się pierwszy parking.

Tu zamieszczę kilka praktycznych informacji. Wejście na słynny język nie należy do tanich. Bez względu na to czy przyjedziecie samochodem czy też jedną z opcji komunikacji miejskiej. Długość szlaku oraz przewyższenie zależne jest od miejsca, w którym zaczyna się wędrówkę. Do wyboru są trzy parkingi oznaczone P1, P2 oraz P3.

P1 Tyssedal – Tu opłatę za parkowanie uiszcza się w parkomacie. Dodatkowo od tego momentu obowiązuje opłata drogowa w wysokości 200 NOK. Pojemność parkingu wynosi 220 samochodów. 

P2 Skjeggedal – odległość do pokonania to 27 km, około 9 -12h, 800 metrów przewyższenia. Na tym poziomie w parkomacie trzeba zapłacić zarówno opłatę drogową 200 NOK i parking 500 NOK, łącznie 900 NOK . Bilet parkingowy należy umieścić pod przednią szybą. Tutaj swobodnie zaparkuje 180 samochodów.

P3 Mågelitopp – 20 km, około 7-10h, 320 metrów przewyższenia. Liczba miejsc parkingowych w P3 Mågelitopp jest bardzo ograniczona – tylko 30 aut i można je rezerwować wyłącznie z wyprzedzeniem. Jest otwarty od czerwca do września, w określonych godzinach, ale razie złych warunków, może zostać zamknięty. Kiedy weszłam na stronę, żeby sprawdzić dostępność miejsc, najbliższe wolne było na wrzesień 2023. Opłatę drogową plus za parking uiszcza się na stronie, przy rezerwacji.

Zarówno z P1 do P2, jak i z P2 do P3 kursują autobusy.  Można wcześniej zarezerwować i kupić bilet on-line. Mnie udało się kupić ostatnie dwa bilety na ostatni wyjazd o 11.00 z P2 do P3. Koszt kursu w jedną stronę to 150 NOK od osoby. Dopiero siedząc w autobusie zrozumieliśmy jak dobrze, że tak zdecydowaliśmy. Do miejsca, gdzie zaczyna się szlak jest co prawda tylko 7 km, ale droga trawersuje zboczem niemal pionowo w górę a niektóre zakręty mały autobusik musiał brać na dwa razy, bo nie było szansy zmieścić się w łuku. Rozpoczęcie wędrówki od P3 Mågelitopp pozwala zaoszczędzić 1–1,5 godziny w jedną stronę.

 Istotną informacją jest to, że  parkingach obowiązuje zakaz biwakowania. Wszystkie informacje dotyczące cen, dostępności i rezerwacji  biletów parkingowych czy autobusowych oraz otwarcia parkingów znajdziecie tutaj

Zatem ok godziny 11.15 stanęliśmy na początku szlaku, mając na względzie, że przynajmniej noc nas nie zastanie. Zmrok tego dnia miał zapadać grubo po 23.00. Pełna strachu ale też energii,  podniecenia i dumy z podjętej decyzji ruszyłam przed siebie.

Z premedytacją nie będę opisywać całej trasy, ponieważ uważam, że każdy, kto się zdecyduje sam powinien przeżyć i doświadczyć każdy jej etap.

Jest to kompletnie nierzeczywiste przeżycie na granicy surrealizmu. Z jeden strony wymaga sporego wysiłku fizycznego, chwilami trzeba niemal wspinać się po stromych skałach by po chwili przemierzać płaskie jak stół  kamienne połacie. Powiedzieć, że krajobraz jest księżycowy to jak nic nie powiedzieć. Chwilami zimny, surowy z zalegającymi płatami śniegu za chwilę przeistacza się w zielone, jakby irlandzkie łąki pokryte kwiatami.

Pogoda tego dnia zaserwowała nam wszystkie swoje możliwe odsłony. Deszcz i mżawka kłuły jak szpilki przy kilkunastostopniowej aurze. Ale po chwili dołączał się silny wiatr, który skutecznie rozganiał chmury ukazując wyczekiwany błękit na niebie. Promienie radośnie oświetlały wtedy całe otoczenie dodając tylko soczystości i blasku jakim lśniły gładkie ściany skalne, wilgotne  połacie i malachitowe doliny.

Szliśmy wytrwale, co rusz zdejmując kolejne warstwy kurtek i peleryn i ciesząc się słońcem by po chwili szybko je zakładać  z powrotem, bo właśnie deszcz przypomniał sobie, że dzisiaj jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Kiedy swoista potyczka między tymi dwoma na chwilę zamierała to pani mgła postanawiała zaprezentować się w całej swojej okazałości. Wtedy każdy kolejny krok był wyzwaniem bo widoczność ograniczała się do kilku metrów. Śnieżyca z zamiecią byłaby tego dnia mało zaskakującym urozmaiceniem.

Szliśmy dziarsko, ja chwilami nadrabiając miną, myślałam sobie, że to chyba nigdy się nie skończy. Góra, dół, płasko po czym stromo, raz zielono a po chwili surowo i śnieżnie. Ubrana po zęby czy w samej podkoszulce myślałam sobie co też jeszcze w tym życiu palnie mi do głowy, żeby sobie je ubarwić. Czasami sapiąc jak lokomotywa czułam, że już kroku dalej nie zrobię, by po chwili poczuć dopływ niemal euforycznej energii. Im bardziej zbliżaliśmy się do celu tym mocniej czułam narastającą dumę, radość i ogromną satysfakcję.

Kiedy wreszcie naszym oczom ukazał się lśniący szary jęzor na tle lazurowej tafli jeziora błogi zachwyt spłynął na mnie jak  podmuch ciepłego wiatru w letnie popołudnie. Wszystkie lęki wysokości, przestrzeni, głębi czy czego tam jeszcze próbowały mną zawładnąć. Chyba nawet ujawnił się strach przed guzikami… Żadna z tych fobii nie powstrzymała mnie przed decyzją by dostać się na sam czubek języka. Poczuć tą uwalniającą radość z pokonania własnego strachu, ograniczeń i braku zaufania. To stało się silniejsze niż świadomość, że trzeba zejść ładnych kilka metrów po stalowej drabince i wejść na skałę szerokości alejki a pod sobą mieć kilkaset metrów pustki. Nogi mi drżały, kolana zmiękły ale satysfakcja, zachwyt i upojenie widokiem poprowadziły na sam środek Trolltunga.

Już prawie odurzona tymi skrajnymi emocjami stanęłam pewnie, popatrzyłam na Zbyszka w oddali z aparatem w ręce i kolejny raz zdałam sprawę z tego, że warto walczyć z własnymi ograniczeniami, sięgać po to co z pozoru wydaje się niemożliwe i dotykać marzeń . Przez tą krótką chwilę w całości wypełniały mnie szczęście, zachwyt i euforia, nie zostawiając już ani odrobiny miejsca na cokolwiek poza nimi.

Aura w prezencie dołożyła nam chwilę przejrzystości i kilka promyków słońca więc instagramerskie fotki również udało nam się zrobić.

Mniej szczęścia mieli ci do dotarli kilkanaście minut później. W jednej chwili gęsta mgła i przejmujący wiatr odebrały całą widoczność. W zamian prezentując leniwie płynącą białą masę powietrza, przecinaną przez ostre krawędzie skał.

Pozostawała jeszcze droga powrotna, która wcale nie była łagodniejsza. Cała trasa jest zróżnicowana to w górę to w dół, to stromo to łagodnie, więc powrót wcale nie zapowiadał się łatwiejszy czy mniej wyczerpujący. Tym bardziej, że ostatni autobus wracający z P3 na P2 odjeżdżał o godzinie 19.00. Mieliśmy więc świadomość, że w bonusie mamy jeszcze kilka ładnych kilometrów asfaltem w dół, żeby dojść do parkingu.

Ok 22.00 dotarliśmy do samochodu. Niebotycznie zmęczeni, ale szczęśliwi i dumni. Nawet kiedy pojawiała się myśl, czy faktycznie to się wydarzyło i nie było sennym przywidzeniem, bolące nogi, zmęczone stopy i miękkie kolana zaraz przypominały o tym, że tego dnia przeszliśmy w sumie 27,5 km po górach a zajęło nam to prawie 10 godzin. Najniższa temperatura jaka na tego dnia towarzyszyła wynosiła 6 st. C a w najcieplejszym momencie było 22 st. C. Deszcz spadł jakieś 44 razy, na przemian z mżawką i tyle samo razy wyszło słońce. Mgła i wiatr też nie dały o sobie zapomnieć.

Z pewnością nie można zabierać się do wyjścia na Trolltunga bez przygotowania. Absolutnie niezbędne są dobre, profesjonalne buty, odporne na deszcz i wilgoć. Dodatkowo odpowiednia odzież termiczna i nieprzemakalna, czapka, okulary przeciwsłoneczne i kremy z filtrem. Tak, wiem co mówię. Kiedy wychodziło słońce, na otwartych przestrzeniach, bez odrobiny cienia chwilami przypalało żywym ogniem a świetliste refleksy odbijające się od mokrych skał oślepiały skutecznie. Nieodzowny jest też zapas jedzenia i wody, tudzież ciepłej herbaty. Jak już wspomniałam, szlak jest kompletnie surowy. Nie ma po drodze absolutnie nic poza kilkoma miejscami do schronienia na wypadek oczekiwania na pomoc. Podobno są po drodze toalety, ale gdzieś mi po drodze umknęły. Trzeba więc być zupełnie samowystarczalnym.

To z pewnością był ten dzień w życiu, który będę bardzo długo pamiętać i często do niego wracać. Zarówno we wspomnieniach jak i w opowieściach.

Bergen

Następnego dnia, by dać odpocząć nogom uznaliśmy, że wycieczka do Bergen, będzie całkiem przyjemną odmianą od wymagającego wyjścia w góry.

Drugie po Oslo, co do wielkości, miasto w Norwegii. Położone jest pomiędzy dwoma najdłuższymi fiordami w Norwegii, Hardangerfjord i Sognefjord nazywane również „miastem pomiędzy siedmioma górami”.

Osobliwością jest fakt, że tutaj 231 dni w roku pada deszcz, jakby na złość miastu stworzonemu do spacerów. Tak też było kiedy przyjechaliśmy. Rzęsisty deszcz na przemian z kapuśniaczkiem towarzyszył nam przez niemal cały dzień.

Pewnie z tego powodu zewsząd unosi się ciepły zapach cynamonu, wanilli  i innych rozgrzewających przypraw. To z gęsto rozsianych kawiarenek, które zapraszają na gorącą herbatę i gofry czy słynne bułeczki cynamonowe.

Perłą portu jest Bryggen – historyczna dzielnica słynie z rzędu trzypiętrowych drewnianych domów o szpiczastych dachach. Pomalowane w żółcie, musztardowe pomarańcze i brązy w odcieniu rumu przykuwają wzrok jak domki dla lalek. Intensywny zapach starego drewna, klepki skrzypiące pod stopami i krzywe okiennice sprawiają, że można poddać się magii miejsca i przez chwilę poczuć jak w bajkowym świecie.

Zabudowania na  przestrzeni wieków ulegały zniszczeniu w wyniku licznych pożarów. A by uniknąć zagrożenia swego czasu władze postanowiły zakazać palenia w piecach, które zimą ogrzewały domy. Jednak okazało się, że zakaz nie spełnił swojej roli bo w 1702 r wielki pożar strawił większość budynków. Na dodatek w czasie mrozów zdarzały się przypadki zgonów z zimna wśród mieszkańców.

Dzisiaj wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Bryggen jest wspaniałą pozostałością po czasach kiedy miasto było kluczowym dla handlu ośrodkiem między Norwegią a resztą Europy.

Patrząc na nabrzeże z pewnej odległości nie można oprzeć się wrażeniu że to miniaturowy pejzaż z obrazu namalowanego przez jednego ze skandynawskich mistrzów.

Wzdłuż jeziora biegnie Ras­mus Meyers Alle – ulica galerii, przy której stoją muzeum KODE, z dziełami Muncha, Picassa i Astrupa, oraz Kunsthall. Tam prezentują swoje prace najważniejsi twórcy współcześni, a po godzinach działa klub nocny. 

Kolejnym miejscem koniecznym do odwiedzenia jest Old Bergen. Tu dopiero można zanurzyć się przeszłości. To zrekonstruowane miasteczko składa się z około 50 drewnianych domów z XVIII, XIX i XX wieku. Ścisła zabudowa bajecznie kolorowych budynków z drewna, wąskie brukowane uliczki, targowiska i alejki żywcem przenoszą do odległego czasu i pozwalają poczuć tamtą atmosferę.

Pozostawiając za plecami starą część miasta po chwili spaceru można poczuć Intensywny zapach ryb.  Często kojarzy się z wyjątkowo nieprzyjemną wonią. Ale nie tutaj. Ostry aromat dobiegający z małych straganów Troget tylko pobudza kubki smakowe i zaostrza apetyt. Właśnie tutaj można spróbować kultowej zupy rybnej ze śmietaną. Dwa rzędy straganów oferują owoce morza takich rozmiarów i urody, że niejedna restauracja szczycąca się ich podawaniem powinna z poczuciem wstydu natychmiast tego zaniechać. Dawno nie widziałam tak okazałych, homarów, krabów i krewetek. Na miejscu można ich skosztować jak również kupić suszone i świeże ryby oraz smażone dania.

Preikestolen

Po miejskich doznaniach kolejnym miejscem na mapie, bez którego ta podróż była by niepełna to Preikestolen. Druga chyba po Trolltunga najbardziej znana wizytówka Norwegii. Równie atrakcyjna co jej poprzednik, ale zdecydowanie łatwiejsza do zdobycia. Co nie znaczy, że nie wymaga wysiłku i odpowiedniego przygotowania. Czas potrzebny aby dotrzeć na miejsce i wrócić to ok 4 godziny. Dystans do przejścia to 8 km a w górę trzeba się wspinać 732 m.

Szlak na Preikestolen jest prosty, dobrze oznaczony i nie sposób się zgubić. Prowadzi  wyraźna ścieżka, wydeptana tysiącami stóp. Poruszamy się podążając za czerwonymi znaczkami “T“.

Pomni tego jak bywa zatłoczony postanowiliśmy rozpocząć wejście wczesnym popołudniem, żeby uniknąć tłoku.

Już po przyjeździe na parking ilość autokarów, samochodów i ludzi szybko sprowadziła nas na ziemię. Ledwo weszliśmy na ścieżkę a tłok niemal jak na Marszałkowskiej towarzyszył nam praktycznie do samego końca. Pocieszającym było, że w zdecydowanej większości byli to powracający już z góry. Mieliśmy więc nieśmiałą nadzieję, że na szczycie nie będzie tłoku.   

Tego dnia, tak dla odmiany, również padał deszcz a gęsta mgła towarzyszyła nieustannie. Liczyliśmy na to, że jak poprzednio pogoda będzie się zmieniać i uda się chociaż chwilami nacieszyć odrobiną słońca. Niestety nie tym razem. Pięliśmy się w górę po skalnych schodach a deszcz padał albo padał mocniej, albo lało jakby jutra miało nie być. I tym razem nie obyło się bez foliowych peleryn, bo przemakało dosłownie wszystko. Tylko plastikowy worek dawał gwarancję. W strugach deszczu prawie wbiegaliśmy na szczyt. Niemal jak kozica skakałam po półkach skalnych pokonując kolejne metry. Po zdobyciu Języka Trolla wejście na ten klif było jak niedzielny spacerek.

Niestety, im wyżej wchodziliśmy tym bardziej padało a do tego jeszcze mgła spowiła wszystko. Wrażenie bez mała apokaliptyczne. Kiedy doszliśmy już do sławnego Preikestolen jedyne co ujrzeliśmy do białą otchłań i szaro-siny zarys klifu. Co gorsza nie było najmniejszych szans na jakiekolwiek przejaśnienie. Poczekaliśmy dobrych kilka chwil, licząc chyba na cud, ale jak to z cudami bywa, nie wydarzył się. Jedno jest pewne, ten dzień również pozostanie niezapomniany. Bynajmniej z powodu pięknych widoków. Tym razem przeżyłam chyba najbardziej deszczowy dzień w moim życiu i to w dodatku w górach.

Mieliśmy w planie podczas tego wyjazdu jeszcze wejście na Kjerag i Kjeragbolten. To góra oraz najsłynniejszy norweski kamień zaklinowany pomiędzy dwoma kamiennymi ścianami nad Lysefjorden. Niestety deszcz nie odpuszczał. Aura przypominała bardziej jesienną, szkocką pluchę niż lipcowe lato więc zgodnie uznaliśmy, że wypraw w deszczu na tą chwilę mamy dość.

Nie mniej już klika razy zdarzyło się, że nie udało mi się dokończyć tego co zaplanowałam. Dziwnym trafem po jakimś krótszym lub dłuższym czasie wracałam by to dokończyć Może tym razem też się tak wydarzy? Kjerag i Kjeragbolten nadal czekają…

Powoli zbieraliśmy się już w drogę powrotną do Oslo, mając w planie jeszcze przejazd przez Lysebotn. To wieś w gminie Sandnes na wschodnim krańcu Lysefjorden. Usadowiona jest w odizolowanej dolinie, do której można dotrzeć tylko jedną drogą. Jest to bezsprzecznie jeden z najpiękniejszych kawałków asfaltu, którym dane mi było się przejechać. Prowadzi po niemal pionowej ścianie malowniczego Lysefiordu. Trzeba pokonać 27 zakrętów w kształcie sznurowadła, począwszy od brzegu fiordu aż do schroniska Øygardstøl znajdującego się 830 metrów powyżej. Tam też mieści się punkt wyjściowy szlaku na Kjerag. Dodatkową osobliwością jest fakt, że mniej więcej w 1/3 podjazdu gigantyczna serpentyna chowa się w tunelu. Z braku możliwości poprowadzenia drogi po zboczu, norwescy inżynierowe wymyślili, że machną  1100 m tunelu z 180-stopniowym zakrętem w jego połowie. A co tam, kto bogatemu zabroni?

W piątek późnym wieczorem dotarliśmy do Oslo, do naszych przemiłych znajomych, by oddać samochód i powoli przygotować się do powrotu do domu.

 Ostatniego dnia podzieliliśmy się wg zainteresowań. Panowie zajęli się swoimi pasjami, czyli zwiedzaniem barów i pubów. Natomiast my z Katią oddałyśmy się szaleństwu zakupów, łowieniu perełek na lokalnym targu staroci oraz polowaniu na okazje i wyprzedaże.

Słowem wspomnę, że ów targ staroci zupełnie nie jest tym, z czym się kojarzy. To miejsce, gdzie na skwerze wytworne Norweżki postanawiają rozstać się z częścią swojej 'fancy’ garderoby, biżuterii czy torebek i oddać je w dobre ręce za niewielką opłatę. Naprawdę niewielką w odniesieniu do gatunku, marki, jakości i pochodzenia tychże. Zatem w amoku, z rozwianym włosem i ogniem w oczach oddawałyśmy się nałogowi zakupowemu chełpiąc się i ciesząc każdą złowioną sztuką. Całe szczęście, że bagaż musi mieć określone rozmiary i ograniczoną wagę, bo inaczej poniosłoby mnie za bardzo.

Coraz bardziej rozumiem czemu na fladze norweskiej przeważają dwa kolory, czerwony i niebieski. Czerwień i wszystkie jej zabarwienia to zachodzące słońce, które tu potrafi kolorować nieboskłon, jak rzadko gdzie indziej. Z kolei patrząc na wzgórza, rzeki, jeziora i zatoki zrozumiałam skąd tyle nazw i odcieni barwy niebieskiej. Kobalt, lazur, indygo, lapis, szafir czy paryski błękit, to i tak za mało by opisać ich wdzięk i nasycenie.

To były bardzo nietypowe wakacje. Przemierzaliśmy pomiędzy fiordami, wzgórzami i małymi norweskimi miasteczkami ciesząc się słoneczną pogodą tudzież moknąć w strugach deszczu. Ten kraj potrafi chwalić się tym co ma najpiękniejsze. Przy okazji nie ingerując nadto w naturę i nie wchodząc jej mieszkańcom w drogę. A czasami puszczając żartownie oko w kierunku zwiedzających, dystansując się do swoich stereotypów czy przywar.

Chwilami z głową w chmurach, jak we śnie, sięgaliśmy prawie nieba wspinając się na szczyty. By z kolei innym razem otulać się ciepłem kawiarenek pachnących kawą i korzenną herbatą. Mijaliśmy drewniane domki jaśniejące bielą albo tak czarne jakby do farby dodawano smoły wzbogaconej węglem dla podkreślenia głębi koloru. Inne z kolei ceglano czerwone lub w ciepłych odcieniach bursztynu sprawiały, że mimo rzęsistego deszczu i porywającego wiatru było jakoś przytulnie i miło.

Tutaj dachy to często połacie, na których rozpościerają się soczyste trawy i kwietne łąki. Wszystko w harmonii i równowadze łączy się ze sobą nie tworząc dysonansu.

Zwierzęta na polanach i zboczach są u siebie, zarówno te hodowlane jak i dzikie. Widząc więc krowę, która dostojnie przekracza dwupasmówkę czy owce brzęczące dzwonkami na środku drogi nikt nie trąbi i nie złorzeczy. Każdy zwalnia i zatrzymuje się, z estymą oddając pierwszeństwo tym, którzy je mają, bo wszędzie znaki informują, kto jest ważniejszym. Ten kraj w szacunku do tego co naturalne na każdym kroku stara się, jak tylko możliwe nie ingerować a płynnie łączyć i zachowywać równowagę. Toteż gdzie indziej jak nie tutaj właśnie powstał najwyższy hotel całkowicie wybudowany z drewna.

Kolejna historia, po co marnować litery i za dużo pisać w formularzach. Czyż nie prościej nazwać miasto ‚Mo’ czy też ‚Li’ ? A z kolei skoro Å to ostatnia litera norweskiego alfabetu to jak nazwać ostatnie miasto na Lofotach? Proste – ‚Å’ – i już.

To były nietypowe ale wyjątkowe i niezapomniane wakacje w wielu aspektach. Całkiem niezwykłe zarówno pod względem planu, destynacji, zakwaterowania ale przede wszystkim wrażeń. Najważniejsze jednak było doborowe towarzystwo naszych znajomych, doskonała zgodność w wielu kwestiach, umiejętność negocjowania i fakt, że jednak nadal się do siebie odzywamy.

Co prawda w tym składzie nie da się już tego powtórzyć, ale jeżeli o mnie chodzi to Norwegii nie mówię ‘do widzenia’. Z każdą wizytą coraz bardziej wabi pięknem, spokojem i ciepłem mimo paskudnej czasem aury. Czuję, że jeszcze się zobaczymy, będę nadal odkrywać jej urodę, cieszyć się harmonią i podziwiać nieposkromioną naturę. Lofoty czekają…może wiosną?

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *