
Islandia dzień 4 i 5 – czarne plaże, diamenty z lodu i lodowiec Jökulsárlón
Dzień 4 – droga przez fiordy i surowe pustkowia
Następny dzień zaczęliśmy bardzo wcześnie, bo w planie mieliśmy spory odcinek do przejechania. Prawie 400 km wschodnią stroną wyspy to nie lada wyczyn. Sądziłam, że w miarę szybko to pójdzie, bo drogi tutaj puste, pogoda sprzyjała więc założenie było takie, że w kilka godzin uda się to załatwić. Oczywiście nic bardziej mylnego. Islandia ani na chwilę nie pozwala na nudę i stagnację. Ten surowy i dziki odcinek okazał się jednym z bardziej malowniczych.
Sceneria trochę jak z filmów noir, niezliczona ilość zakrętów wzdłuż fiordów często z widokiem fal uderzających o skały. Na dodatek absolutna pustka, z rzadka mijały nas samochody z naprzeciwka. Po jakimś czasie wjechaliśmy na płaskowyż przykryty połaciami ławy, popiołem i porostami. Zimna przestrzeń ciągnęła się po horyzont i nadal jedynym towarzyszem były chmury kładące się nisko na ziemi. Kiedy słońce jasno świeciło można było dostrzec stożki wygasłych wulkanów a kiedy chowało się za gęstą warstwę obłoków całość tonęła w sinej mgle. Krajobraz niemal apokaliptyczny.
Im bliżej Höfn tym bardziej znad czarnej płaskiej plaży zaczynał wyłaniać się majestatyczny, srebrno błękitny jęzor lodowca.
Stokksness – czarna plaża i góry Vestrahorn
To kolejne tajemnicze miejsce na wyspie. Zbaczając nieco z drogi, jakieś 15 min od Höfn trafiamy do miejsca gdzie czarna plaża spotyka się z ostrymi zębami gór Vestrahorm, ocean harmonijnie przenika się z niebem a nieliczoną ilość krągłych wydm pokryta jest trawą. Ta ogromna przestrzeń jest niemal pusta, nawet jeżeli byli tam jacyś turyści to jej rozmiar jest tak ogromny, że można się tu poczuć jak na odludziu. Wrażenie potęguje piasek, który pokryty cienką warstwą wody tworzy gigantyczne lustro. Przy słonecznej aurze przeglądają się w nim strzeliste wzgórza i jędrne obłoki leniwie płynące po niebie.
Na terenie Stokksnes znajduje się rekonstrukcja wioski wikingów zbudowana na potrzeby filmowej scenografii. Film nigdy nie powstał, ale atrapa okazała się tak realistyczna, że postanowiono jej nie burzyć i udostępnić do zwiedzania.
Diamond Beach – czarna plaża i lśniące bryły lodu
Jadąc dalej powoli docieraliśmy do głównej atrakcji dzisiejszego dnia. Diamond Beach i Jökulsárlón są jak dwa drogocenne klejnoty. Jeden z nich nawet z nazwy.
Już z oddali w miarę jak zbliżaliśmy się do lodowca emocje rosły jak u przedszkolaka. Najpierw zatrzymaliśmy się przy Diamonds Beach, która znajduje się niemal przy drodze. Szeroka, ogromna, czarna jak węgiel połać pokryta jest kryształowymi bryłami lodu, które wypływają z laguny. Fale Atlantyku wyrzucają na brzeg zarówno drobne fragmenty jak i gigantyczne bloki, które w słońcu lśnią jak najprawdziwsze diamenty. Skrzą się i błyszczą a przyklejony miejscami czarny piasek tylko potęguje estetyczny szok.
Bryły są nieregularne i ostre albo wygładzone jak polerowany marmur. Omywane falami, czasem tworzą obłe kształty, a czasem lśnią jak misternie szlifowany kryształ o krawędziach ostrych jak żyletka. Kontrast między czernią wulkanicznego piasku i holograficznym światłem jest widoczny bez względu na to czy słońce jasno świeci czy chmury przykrywają niebo. Miejsce jest tak niesamowite, że nie da się tam wpaść tylko na chwilę. A że Islandzka pogoda zmienia się nieustannie można było oglądać niemal spektakl, w którym światło albo przesącza się i załamuje w przezroczystym lodzie albo łamie tworząc grafitowo matowy widok.
To miejsce jest ogromną inspiracją dla amatorów fotografii i najczęściej uwieczniane w mediach ukazujących piękno Islandii. Przede wszystkim to też jedno z nielicznych na świecie, gdzie w jednym punkcie spotykają się lodowiec, laguna i ocean. A, że wszystko jest w nieustannym ruchu, nie więc ma dwóch takich samych obrazów.
Laguna Jökulsárlón – hipnoza z lodu
Idąc wzdłuż Cieśniny, którą płyną ogromne lodowe bloki dochodzimy do środka niesamowitego zjawiska – laguny lodowcowej Jökulsárlón. To miejsce ociera sie o mistycyzm, wprawia w cos w rodzaju transu, obezwładnia. Jest efektem topniejącego lodowca, którego jęzor zsuwa sie wprost do wody.
Ciemno błękitne szklane lustro wody unosi dryfujące góry lodowe. Niektóre wielkości autobusu, inne dużo mniejsze ale każda jedyna w kształcie kolorze czy barwie. Mlecznobiałe, przeźroczyste jak szkło lub niebieskie jak akwarele, a niektóre odłamki maja czarne pasma. To wulkaniczny pył, który wsiąkł w lód setki lat temu. Wokół słychać tylko ciszę i wiatr. Czasami trzask pękającego bloku. Wiatr jest tutaj samozwańczym królem przestrzeni. Mimo, że temperatura przez większą część roku waha się pomiędzy -1 a + 5 stopni to tenże sprawia, że zimno przenika przez każdą najmniejszą komórkę a on lekko przesuwa wielkie bryły jakby były kawałkami zmiętego papieru. Mimo, ze byłam dobrze ubrana, chwilami miałam wrażenie, ze nawet płyn mózgowo-rdzeniowy zaczyna mi przymarzać.
W środku dnia, kiedy słońce jest wysoko lodowiec srebrzy sie niebiesko i oślepia blaskiem. To dlatego, że słońce tutaj nigdy nie wschodzi wysoko, ledwie kładzie się poziomo nad szczytem i rozlewa smugami po zboczach. Lodowiec wtedy błyszczy jak wypolerowane szkło.
Z upływem godzin zmienia sie kolorystyka, błękit sinieje i przechodzi w stalowy granat. Po jakiejś chwili nadchodzi czerwień, która najpierw pokrywa płaszczyzny lekkim różem po czym w porozumieniu z kolejnym odcieniem niebieskiego jak miękka purpurowa kołdra okrywa wszystko. Na wodzie pojawiają się fioletowe refleksy. Nawet wiatr przystaje by popatrzeć na ten obrazek. Wszystko nieruchomieje. Oddech staje sie ostry i głęboki. Czuć jakby do płuc przedostawały sie miliony iskier lodowych i miękko osiadały . Mimo rękawiczek ręce sztywnieją z zimna, nos szczypie, wzrok traci ostrość ale hipnotyzująca chwila nie pozwala wykonać ruchu. Można jedynie trwać i czuć każdą minute, jakby w odcięciu od wszystkich funkcji. Mimo, że jesteś naocznym świadkiem tego co sie dzieje nadal trudno w to uwierzyć.
Mieliśmy ogromne szczęście, że udało nam się znaleźć miejsce na parkingu dokładnie na wprost laguny wiec mogliśmy podziwiać to wszystko zarówno na powietrzu czując wszystkimi zmysłami jak i w samochodzie kiedy ziąb nie pozwalał już wytrzymać ani sekundy dłużej. Po dość sporym czasie pojawił sie dylemat czy jedziemy dalej czy poczekamy do zachodu słońca, wiedząc, że będzie ukoronowaniem wszystkiego. Z bólem, ale jednak zdecydowaliśmy, że jedziemy dalej.
Fjaðrárgljúfur – kanion z bajki i klipu Justina Biebera
Po lodowcowych wrażeniach kolejnym przystankiem był kanion Fjaðrárgljúfur. Wąski i głęboki, wyglada jakby żywcem wyjety z powieści Tolkiena. Znajduje się tuż przy drodze, ale trzeba wiedzieć jak do niego trafić, nie jest zbyt dobrze widoczny. Długi na 2 km w najgłębszym miejscy sięga nawet 100 metrów. Powstał przeszło 2 miliony lat temu, pod koniec epoki lodowcowej. Szlak widokowy biegnie wzdłuż górnej krawędzi, tam znajdują sie punkty panoramiczne i mostki. Każdy z nich ukazuje inny zakręt i odsłania spektakularną perspektywę.
Kiedyś był niezbyt popularny i nie każdy wiedział o jego istnieniu. Jednak odkąd Justin Bieber zdecydował sie nakręcić w nim jeden ze swoich klipów miejsce stało sie z dnia na dzień oblegane przez turystów. Do tego stopnia, że władze zdecydowały się zamknąć go, by chronić przyrodę i zapobiec zadeptaniu roślinności.
Obecnie dostępny do zwiedzania jest tylko oznakowany szlak na górze, bez możliwości schodzenia w dół. Największą ciekawostką tutaj jest kolor wody, który zmienia się w zależności od pory dnia, pogody i temperatury. Począwszy o turkusu o poranku kiedy drobinki lodowcowego pyłu załamują światło w taki sposób, że tworzą pastelową poświatę. W południe, kiedy słońce jest wysoko woda błyszczy intensywnym błękitem a nurt staje sie przezroczysty. Widać wtedy dno, kamienie i ryby. Kiedy dzień jest pochmurny i nad kanionem osiada mgła kolor zmienia sie w głęboko stalowy, prawie antracyt. Natomiast przy skałach drobne wiry odbijają zieleń mchów i dodają szmaragdowych refleksów na granitowej toni. Wieczorem jest z kolei ciemnogranatowa, wygląda jakby tędy płynęły pokłady atramentu.
My trafiliśmy tam późnym chmurnym i deszczowym popołudniem. Oglądaliśmy zupełnie matowe, prawie fluorescencyjne odcienie zieleni i szmaragdu. To wszystko jest zasługą światła, pyłu, który powstaje podczas ścierania sie skał oraz roślinności.
Gigjagjá ( Yoda Cave ) i czarna plaża Myrdalssandur
Jaskinia Gigjagjá znana też jako Yoda Cave. Trafiliśmy tam trochę przypadkiem, bo i niezbyt często można natknąć się na wzmianki o niej. Wciśnięta w zbocze wulkanicznego wzgórza, na skraju rozległej równiny wygląda całkiem niepozornie, do momentu aż wejdziesz do środka. Ta niewielka, nieregularna w kształcie dziura w ścianie, nie jest niczym szczególnym, natomiast otwór w stropie, przez który pada światło czyni to miejsce wyjątkowym. Stojąc wewnątrz i patrząc na ocean światło tworzy kształt do złudzenia przypominający Yode z Gwiezdnych Wojen. Ściany wewnątrz są czarne, jakby pokryte sadzą więc światło odbija się nierównomiernie. Przez to otwór wejściowy wyglada jakby oświetlał go dodatkowy reflektor. Nawet w pochmurny dzień razi w oczy jego jasność.
Dodatkowego efektu dodaje otaczająca plaża Myrdalssandur, która wygląda jak olbrzymie czarne pustkowie. Fale oceanu widać daleko na horyzoncie. A wcześniej bezludna, płaska i lśniąca jak węgiel przestrzeń zakończona białymi grzywami spienionej wody. To jest plaża Myrdalssandur, jedna z najwiekszych tego typu w Europie. Ciągnie sie na długości 35 km a w najszerszym miejscu dochodzi do 10 km. Pod stopami znajduje sie nie żwir czy drobne skały ale gładki okrągły, różnych rozmiarów piasek wymieszany z wulkanicznym pyłem.
Kiedy zawiewa wiatr wszystko unosi sie w wirze i wygląda jakby stalowa mgła pokrywała otoczenie. Powietrze jest wilgotne i słone, czuć jego smak. Jednocześnie pozbawione woni i ostrych zapachów jest czyste i świeże. Stojąc tam można sie poddać złudzeniu jakby wszystko tkwiło w statycznym porządku, ale to tylko pozory. Po niebie mkną chmury, przelatują ptaki, wiruje wulkaniczny pył, trawy pokrywające skały kołyszą sie na wietrze a w oddali widać spienioną wodę. Ale to ogrom tej przestrzeni sprawia złudne wrażenie bezruchu.
Reynisfjara, Kirkjufjara, Dyrhólaey – mroczne wybrzeże i trolle
Te trzy miejsca są położone bardzo blisko siebie, właściwie można rzec, że to jest jedna plaża oddzielona klifem oraz naturalny półwysep, który zamyka ten fragment wybrzeża. Reynisfjara to najczęściej odwiedzana i fotografowana na Islandii. Charakterystyczne są tu potężne bazaltowe kolumny, które kształtem przypominają kościelne organy. Na horyzoncie rysują się trzy strzeliste skały wystające z morza. Podobno to są trolle, które nie zdążyły się schować przed słońcem i skamieniały. Co ważne, tutejsze fale tzw. ‚snaky waves’ są dzikie, nieprzewidywalne i niebezpieczne. To z powodu niezwykle silnych prądów, które tu występują. Nawet niezbyt wysoka fala potrafi wciągnąć do oceanu i raczej nie ma szans by wydostać się na brzeg. Sa realnym zagrożeniem i jest zalecane by trzymać się co najmniej 30 metrów od linii wody. Co kilkadziesiąt metrów znajdują sie znaki ostrzegawcze.
Tuż za ciemnym, stromym klifem znajduje się Kirkjufjara, mniej znana i często zamknięta dla turystów ze względu na bezpieczeństwo. Nam się udało ją odwiedzić i tam zobaczyć pierwszego maskonura. Jest mniejsza, trochę bardziej mistyczna i mniej zaludniona. Kiedy czarną plażą przemierzają tłumy, tutaj nie każdemu chce się iść i dzięki temu można poczuć tą ciemną, intensywnie czarną przestrzeń.
Ten fragment linii brzegowej zamyka Dyrhólaey. Nazwa oznacza ‚dziura w górze’ i rzeczywiście to co najbardziej to przyciąga to łuk skalny, przez który mogą przepłynąć łodzie, jeżeli poziom wody jest odpowiednio niski. To genialne miejsce by podziwiać obydwie plaże z dystansu. Na szczycie znajduje się biała latarnia morska, która pięknie kontrastuje z posępnym otoczeniem.
Bezpośredni dojazd i parkingi znajdują się koło Reynisfjara i Dyrhólaey. Do obydwu prowadzą dobre drogi dostępne nawet dla zwykłych samochodów osobowych. Na miejscu jest mały punkt gastronomiczny i toalety.
Skógafoss – potęga wodospadu o zachodzie słońca
Ostatnim punktem na mapie tego długiego i pełnego wrażeń dnia był Skógafoss. Tylko dzięki temu, że islandzki dzień o tej porze roku jest już długi mogliśmy tam pojechać, bo to już bardzo późny wieczór był kiedy tam dotarliśmy.
To jeden z bardziej rozpoznawalnych wodospadów Islandii. Wysoki na 60 m rozciąga się na szerokość 25 m. Dodatkowy atutem jest to, że leży przy głównej trasie i widać go z drogi. Jest również bardzo często fotografowanym obiektem, ale dopiero oglądany na żywo oddaje w pełni swój czar. Potężny, hałaśliwy, po połowy zanurzony w mgle miliona drobnych kropelek, które się unoszą. Podczas słonecznego dnia to ta mgiełka powoduje słynną tęczę, która rozpościera się u podnórza. Spadająca pionowo woda tworzy kurtynę, którą można oglądać z każdej strony. Zarówno od zewnątrz ale też wchodząc po schodkach i przechodząc pod skalnym nawisem ściana wody widoczna jest od środka. Wrażenie niezapomniane ale i gwarantowany prysznic, więc przy niesprzyjającej temperaturze lepiej jest mieć na sobie pelerynę.
Tuż przy wodospadzie jest duży utwardzony parking i toalety.
Dwa dni, setki kilometrów i wrażenia, które nie mieszczą się w pamięci telefonu. Przemierzyliśmy wschodnią Islandię, zahaczając o klimaty postapokaliptyczne, czarne plaże, lodowe klejnoty i skalne potwory. Prawdziwa orgia dla zmysłów i test dla amortyzatorów. A wciąż przed nami najbardziej klasyczne atrakcje Islandii. Złoty Krąg, czyli gejzery, kratery i wodospady z folderów biur podróży. Będzie wrzało, parowało i kapało z zachwytu. Z takim nastawieniem zaparkowaliśmy samochód na kolejnym polu kempingowym.

