Dzień 9 – 11 czyli po raz pierwszy postawiliśmy stopy w Azji, gdzie więziono wszystkie zagrożone księżniczki oraz zsyłano niewygodnych dworzan.
” A statkami ślą przez Bosfor
Uran, miedź oraz fosfor
W tajemnicy przed mężami
Handlują też wyrzutniami
Radio Stambuł 2
Na okrągło gra”… 🙂
To i my postanowiliśmy sprawdzić jak mógł smakować przemyt, postawić stopy w Azji i zobaczyć jak wygląda miasto po drugiej stronie cieśniny.
Bosfor to cieśnina łącząca wschód z zachodem o długości 32 a w najszerszym miejscu 3,6 km. Łączy Morze Czarne z Morzem Marmara. Już od czasów greckich była i nadal jest jedną z najważniejszych dróg morskich na świecie. Ze względu na strategiczne znaczenie na początku XX w Bosfor uzyskał status drogi międzynarodowej a liczba przepływających statków, łodzi i promów z roku na rok rośnie.
Dwa kontynenty spinają wiszące mosty, które oprócz znaczenia strategicznego są również ozdobą miasta.
Most Bosforski o długości 1074 m i Most Mehmeda Zdobywcy o długości 1090 m, wieczorami obydwa pięknie podświetlone mienią się kolorowo.
Oczywistym jest fakt, że zwiedzanie miasta nie może obejść się bez rejsu na stronę azjatycką oraz podróży promem wzdłuż cieśniny. Mnóstwo jest firm oferujących mniej lub bardziej wyszukane toury, czasami z posiłkiem i programem artystycznym na pokładzie. Nie mniej organizowane są przez prywatne agencje turystyczne a w tym sezonie zaczynały od kwoty 25 €. Natomiast tanie wycieczki wokół miasta wypływają z przystani Eminönü przy odnowionym placu osmańskim oraz Beşiktaş.
Wszystkie szczegółowe informacje, na temat promów, cen, kierunków i całego transportu w mieście znajdziecie w zakładce ‘Informacje’ pod linkiem Stambuł – wszystkie przydatne wskazówki, jak się poruszać po mieście.
Kadıköy i Üsküdar
Dzielnice najczęściej wymieniane do odwiedzenia po azjatyckiej stronie to Kadıköy i Üsküdar, więc tak też zdecydowaliśmy. To właśnie tutaj w XVII w. wezyrowie, paszowie i inni przedstawiciele arystokracji osmańskiej zwabieni chłodną bryzą i cienistymi lasami zaczęli wznosić swoje letnie rezydencje. Przestronne, kamienne pałace, drewniane wille czy zdobione kamienice – niektóre zachowały się do dzisiaj.
Pierwszym zdumieniem po wejściu na prom była nie kończąca się panorama miasta po każdej ze stron. Próba pokazania jak wygląda z morza jest niewykonalna ponieważ obiektyw szerokokątny musiały ogarnąć jakieś 340 z 360 stopni.
Üsküdar jest dzielnicą dość konserwatywną, kompletnie odmienną od pozostałych – gorący, gwarny, ciasno zatłoczony, brzęczący tacami z herbatą, lub dzwonkami ze sklepików. Zwiedzanie jej ulic, bazarów, meczetów i restauracji to prawdziwa przygoda. Nie ma tu żadnej prostej linii, trzeba mocno uważać i pilnować mapy, bo skręcenie w przecznicę z pozoru tylko równoległą, nie gwarantuje dojścia do celu. W dodatku równie pagórkowata jak Euro-Stambuł, jest jeszcze bardziej usiana meczetami, pełna kobiet ubranych w tradycyjny hidżab czy burkę.
Głównie widać tu starszych ludzi prowadzących życie towarzyskie na ulicy. Turystów nie ma zbyt wielu, jeżeli już to miejscowi z drugiego brzegu. To przede wszystkim dzielnica mieszkalna , można tu znaleźć prawdziwe rezydencje jak i tradycyjne drewniane budynki. Wśród nich na uwagę zasługują domy malowane w popularnym tu kolorze rdzawej czerwieni zwanej ‘osmańskim różem’.
Z kolei Kadıköy jest już bardziej medialny i hipsterski. To głównie labirynt sklepików vintage, kawiarni, barów i malowniczych restauracyjek. Mnóstwo tu koloru i barwnych ozdób czy to podwieszonych między budynkami czy chociażby słupków ulicznych pomalowanych na inny kolor każdy. W samym sercu owego labiryntu, znajduje się targ pełen kramów i straganów. Podobnie jak po drugiej stronie, można kupić właściwie wszystko. Czasami są to stoiska z używanymi rzeczami zupełnie bez wartości ale bywa, że można wyłowić kolekcjonerskie gadżety.
Zaczynając od uliczek ze świeżymi warzywami i owocami, przez ryby, tradycyjne tureckie słodycze, na wszelakich różnościach pchlego targu i antykach kończąc. Historyczna część dzielnicy Kadikoy jest modnym, chętnie odwiedzanym adresem. Mają tu swoje atelier czy studia artyści i projektanci, którzy w małych sklepikach oferują unikalne mini kolekcje. Turyści też chętnie tu zaglądają chcąc uwiecznić na zdjęciach rysunki powstałe podczas Festiwali Muralu.
Co ciekawe dostępność piwa w restauracjach czy barach jest dużo większa niż po europejskiej stronie.
Płynąc tą trasą mija się wieżę Leandra zwaną też Kiz Kulesi, co znaczy Wieża Panny. Usytuowana na malutkiej wysepce budowla w czasach starożytnych spełniała funkcję obronną i służyła jako miejska rogatka. Jest z nią również związana legenda. Według wyroczni bogata panna miała umrzeć od ukąszenia węża. Ojciec, by temu zapobiec szczelnie zamknął ją w wieży. Kiedy jednak dotarł tam sprzedawca owoców w środku ukryty był zwinięty wąż. Na swoje nieszczęście Panna kupiła cały kosz, nie sprawdzając uprzednio czy nie zawiera trefnej zawartości… Co ciekawe, ta sama legenda odnosi się też do innych wież i innych panien w Stambule.
Wieczorny powrót z Azjatyckiej części zafundował nam jeszcze urzekający zachód słońca nad Stambułem. Każda chwila tam spędzona to są nowe doznania i bodźce. To miasto nie daje czasu na wytchnienie.
Wyspy książęce
Kolejnego dnia postanowiliśmy wybrać się na Kizil Adalar czyli Wyspy Książęce. Uznaliśmy, że to dobra okazja do odrobiny dystansu i oddechu od stambulskiego zgiełku.
Na archipelag składa się dziewięć wysp na Morzu Marmara, z czego jedna jest własnością prywatną a cztery są bezludne. Pozostałe cztery: Kınalıada, Burgazada, Heybelıada i Büyükada są udostępnione dla turystów. W czasach Imperium Osmańskiego były miejscem zsyłek krnąbrnych książąt i księżniczek oraz członków rodziny sułtańskiej. Tam przetrzymywano również zdetronizowanych monarchów oraz inne osoby mogące być zagrożeniem dla ówczesnej władzy.
Największa – Büyükada cieszy się dużą popularnością zarówno wśród turystów, jak i zwykłych stambulczyków chcących uciec od hałasu, i szybkiego tempa życia. Już chwilę po zejściu z promu panująca atmosfera przenosi nas w inny wymiar, czas płynie wolniej, panuje cisza i spokój.
Od razu rzuca się w oczy kolonialny charakter drewnianych domów i willi. Obydwie wyspy spowija obfita roślinność i zniewalające kolory kwiatów. To aż trudne do uwierzenia, że przy tak wysokich temperaturach kwiaty tak bujnie kwitną.
Najciekawszym i najprzyjemniejszym aspektem wizyty, który natychmiast przykuwa uwagę, jest fakt, że cała wyspa objęta jest zakazem poruszania się pojazdów spalinowych. Co za tym idzie nie ma najmniejszego nawet autobusu, samochodu czy czegokolwiek co produkuje hałas i spaliny. Wyjątek dotyczy tylko straży pożarnej i policji. Po ulicach poruszają się tuk-tuki, rowery, meleksy a i wózek widłowy też służy jako pojazd, pod warunkiem, że jest elektryczny – jak wszystkie pozostałe. Jedyny napęd jaki tu jest dozwolony to ten z gniazdka. To istny raj dla ucha, kiedy obok bezszelestnie przejeżdża trójkołowa mini ciężarówka wypełniona wielkimi arbuzami.
Kolejną ciekawostką jest to, że nie ma tu naturalnych źródeł słodkiej wody, jest dowożona w cysternach ze stałego lądu.
Heybelıada jest zdecydowanie mniej nastawiona na turystykę niż poprzedniczka i widać to od razu po zejściu z promu. Spokojna i cicha przystań zaprasza na spacer po znajdującym się tuż obok sosnowym lesie. Plaże tutaj mają kształt niewielkich zatoczek i nie są tak przepełnione jak Stambulskie więc kąpiel to przyjemność sama w sobie. Z racji tego, że jest mniej komercyjna znalezienie noclegu jest raczej nie możliwe, chyba, że zaprosi nas mieszkaniec.
Obecnie Heybelıade i Büyükade zamieszkują głównie malarze i artyści, którzy przybywają w poszukiwaniu spokoju i inwencji twórczej. Również najbogatsi mieszkańcy Stambułu, kupują tu letnie rezydencje. Skwapliwie korzystają z faktu, że mają pod nosem spokój, ciszę i mnóstwo świeżego powietrza, o które przy miejskim ruchu i korkach raczej trudno.
Z racji ograniczenia czasem postanowiliśmy cały dzień poświecić na te dwie. Natomiast pozostałe – Burgaz i Kinali oferują też znacznie mniej atrakcji. To raczej są kurorty dla bardzo zamożnych rezydentów, którzy zainwestowali tu w luksusowe wille. Turystów tutaj jest naprawdę niewielu i może się zdarzyć, że udając się do tamtejszej restauracji okaże się, że nie ma żadnych obcokrajowców.
Ostatni dzień pobytu upłynął na leniwym, o ile to w ogóle możliwe, spacerze po okolicy. Celowo nie piszę ‚mieście’ bo taki spacer musiałby trwać chyba ze dwa tygodnie… Debest Kierowca, postanowił sprawdzić czy kasztany z placu Sultanahmed są równie dobre jak te z Pigalle. A na koniec zaopatrzyliśmy się w wystarczającą ilość tureckich specjałów, jaką tylko Triumph może pomieścić w postaci orzechów, chałwy, przypraw i suszonych na słońcu pomidorów, które swoim smakiem odbierają mowę.
Tym samym w sobotni wieczór dobiegł końca ten swoisty mariaż Europy z Azją jakim dla nas jest Stambuł. To miasto z jednej strony jest mieszanką kultur a z drugiej jednym z najbardziej osadzonych i zdeklarowanych obyczajowo i wyznaniowo miejsc. Nie pozostawia bez refleksji, nie daje odpocząć, często pozbawia snu, bo jest tyle do zobaczenia i dostarcza takiej ilości wrażeń.
Oczywiście te sześć dni to czas, który ledwie wystarczył na muśnięcie tego co warte czasu i zachodu. Z różnych powodów rezygnowaliśmy z miejsc, czasami zdawałoby się oczywistych. Natomiast mając tylko kilka dni odkładaliśmy te obiekty, na zwiedzenie których trzeba poświęcić co najmniej kilka godzin, a jest ich niemało. Zdarzało się też, że w tym czasie były zamknięte. Poniżej lista tych, które naszym zdaniem są absolutnie warte uwagi, a nam po prostu nie wystarczyło czasu.
Meczet Sulejmana, Pałac Tokapi, Muzeum Mozaik, Zatopiona Cysterna, Muzeum Tureckiej Porcelany, Muzeum Dywanów i Kilimów.
Co do meczetów to jest ich w Stambule 3250, więc zakładając 10 dziennie, co i tak jest nie lada wyczynem, trzeba by prawie roku, żeby zwiedzić wszystkie.
Inne, ciekawe Informacje
Z interesujących historii związanych ze Stambułem, o których nie zawsze piszą przewodniki, na uwagę zasługuje fakt, że na przełomie wieków XIX i XX oraz między wojnami tutaj odbywały się tajne spotkania najsłynniejszych agentów wywiadów światowych mocarstw. Rozmiar metropolii i sąsiedztwo z Bliskim Wschodem sprawiał, że był dla szpiegów i agentów najbezpieczniejsza bazą.
Miasto nie raz bywało też inspiracją dla autorów powieści awanturniczych i kryminalnych wątków. Jak już wspominałam w poprzednim wpisie, właśnie tutaj miała swój koniec trasa najsłynniejszego chyba pociągu w Europie – Orient Expresu. Nie jeden twórca scenariusza czy książki ochoczo podejmował temat szpiegowskich intryg, romansów czy tajemniczych morderstw, które klamrą spinał z jednej strony elegancki i wytworny Paryż a z drugiej Orientalny, nieokiełznany Stambuł. D o najbardziej znanych chyba należy „Morderstwo w Orient Expressie” Agathy Christie.
Kolejna ciekawostką jest to, że w Stambule znajduje się trzecie najstarsze metro na świecie. Wybudowane w drugiej połowie XIX w na początku składało się tylko z jednej linii długości 0,5 km. Ale co tam, jak trzecie na świecie to trzecie i już. W latach 90- tych XX w rozpoczęto rozbudowę i w 2000 roku oddano do użytku 95 km i 82 stacje. To już brzmi dumnie.
Turecka kuchnia
Nie można oczywiście pominąć tego tematu. Właściwie warto tu przyjechać dla samego jedzenia. Tutejsza cussine często jest bardzo prosta, składa się z podstawowych produktów, ale dobrej jakości. Jest kwintesencją sztuki kulinarnej wschodu, wypełniona ziołami, przyprawami i warzywami w przednim gatunku.
Pierwsze skojarzenie to oczywiście kebab, ale i to proste danie, u nas najczęściej kiepskiej jakości, do kupienia w obskurnych budkach, tam potrafi być smaczne i aromatyczne. Najbardziej popularny u nas to döner kebab czyli ten nadziewany na elektryczny pionowy rożen. Natomiast warto spróbować innych odmian jak şiş kebab. To tradycyjnie mięso baranie nabijane na szpikulec i pieczone na węglu drzewnym.
Tutaj to danie jest zawsze z mięsa baraniego, nigdy z wieprzowiny ( tradycja muzułmańska zabrania spożywania tego gatunku ) czy drobiu. Chociaż oczywiście tam gdzie jest turysta znajdą się różne wycudówki więc miejsca z kurczakowym specjałem przy głównych deptakach też można znaleźć.
Baranina czy wołowina są tu serwowane na wiele sposobów. Jednym z wartych spróbowania jest pilav – ryż z małymi grillowanymi kotlecikami. Natomiast zdecydowanie najsmaczniejsze i najbardziej aromatyczne mięso tutaj to pieczone na ruszcie, podawane z dodatkami. A tych jest wybór wszelaki. Od soczystych pomidorów, przez pachnące ogórki, oliwki w milionach wersji, kruchą sałatę skropioną oliwą i sokiem z cytryny skończywszy na wszelkiego rodzaju sosach i pastach. Najbardziej popularne to miąższ pieczonego bakłażana z czosnkiem i jogurtem lub pastą pomidorową, grillowane warzywa z oliwą i czosnkiem, przyprawiony ryż z orzeszkami piniowymi zawinięty w liście winogron, wszelkiego rodzaju dipy na bazie jogurtu i czosnku… Do tego cienki, świeżo wyjęty z pieca chlebek. No trudno tu nie kosztować i nie zachwycać się.
Bardzo popularne są też przekąski zjadane na śniadanie czy w porze lanczu. To między innymi börek czyli cienkie ciasto ułożone warstwami z serem, szpinakiem lub mięsem. Innym specjałem jest lahmacun– cienki placek z mielonym mięsem, pomidorami i posypany natką pietruszki, zwinięty w rulon.
Z kolei pide to turecka wersja pizzy tyle, że w kształcie łódki. Z pulchnego ciasta drożdżowego formowane jest coś na kształt łodzi i nadziewane siekanym mięsem, pomidorami i serem.
Do wszystkiego serwowany jest ayran – rozwodniony jogurt z solą – w takim upale idealnie gasi pragnienie.
Warto zauważyć też, że Turcja jest jednym z potentatów w produkcji herbaty na świecie. Turcy rocznie wypijają kilogramy tego suszu i nic w tym dziwnego. Jest serwowana o każdej porze dnia, przed, po, w trakcie i zamiast posiłku. To rodzaj rytuału, który łączy, skłania do rozmowy, relacji i pozwala na chwilę zatrzymania w codziennym pędzie.
Baklava – to kolejny ze specjałów typowy dla tutejszej kuchni. Jeżeli ktoś nie przepada za słodkim smakiem lub cukrem w nadmiarze, to proponuję pominąć degustacje. Malutki kilkucentymetrowy kawałeczek ma chyba zyliard kalorii i jest tak słodki, że nawet nie znajduję porównania do czego. To nic innego jak cieniutkie ciasto układane warstwami często nasączanie wodą różaną bądź pomarańczową. Pomiędzy nimi znajdują się mielone orzechy, migdały, figi, sezam, kakao, miód oraz mnóstwo orientalnych przypraw z cynamonem, imbirem i gałką muszkatołową na czele. Wszystko układane jest w naczyniu i zalewane dodatkowo syropem cukrowym. Po czym krojone na malutkie kawałeczki i cała radość tkwi w tym, że można próbować kilku. Zmysły szaleją z zachwytu bo i smak i zapach i wygląd są nadzwyczajne a trzustka wykonuje 300 % normy próbując to wszystko przerobić. Ale raz na jakiś czas warto sobie na to pozwolić.
Kolejny temat, skoro mniej więcej wiemy co zjeść to jest kwestia gdzie. Odpowiedz nie jest prosta bo ilość restauracji, barów, bistro i straganów ze street food jest adekwatna do wielkości miasta. Z reguły przy wyborze kierujemy się opiniami z portali turystycznych lub wyszukujemy rekomendacje na blogach. W przypadku Stambułu nie jest to takie oczywiste, bo przy tak ogromnej ilości turystów opinie nie zawsze są miarodajne. Pozostaje ryzyk fizyk. Natomiast dwie zasady sprawdzają się zawsze.
– Nie jadamy przy promenadach, deptakach i atrakcjach turystycznych. Raz na przekór postanowiliśmy sprawdzić czy narodowe danie czyli kebab wszędzie trzyma poziom i kupiliśmy nieopodal placu Sulejmana. No cóż – wiór i trociny to te łagodniejsze opinie…
– Jemy tam gdzie są ludzie i najlepiej jak nie wyglądają na turystów. Ta reguła często się sprawdza. Czasami warto skręcić parę ulic i poszukać miejsc ,które nie są piękne i nie wyglądają zachęcająco – najczęściej karmią wybornie.
W ciągu tego pobytu udało nam się namierzyć miejsce, gdzie jedzenie było pyszne, widok przepiękny a portfel nie zwariował. Co więcej właściciel chce w najlepszym stylu sprawić, żeby goście do niego wracali. Po posiłku, w ramach poczęstunku serwował mini deser i smaczny trunek na trawienie. Obsługa również bardzo miła, może nieco nadopiekuńcza, ale taki jest styl tureckich kelnerów. Dużo energii wkładają w to, żeby napiwek był odpowiednio zadowalający. Oczywiście dania pierwsza klasa. A mowa o Hanzade Terrace Restaurant. Ta niewielka restauracja mieści się na ostatnim piętrze wysokiego budynku, na tarasie. Dwukrotnie w czasie pobytu zdecydowaliśmy się na kolacje w tym miejscu.
Ale żeby nie było za słodko, zaliczyliśmy też niemałą wpadkę. Licząc, że lokal będzie równie przyjemny wybraliśmy się do również na tarasie. Poza tym, że jedzenie było co najmniej średnie, to nigdzie w karcie nie znaleźliśmy informacji o tym, ze doliczana jest opłata serwisowa w wysokości 20% rachunku. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero przy płaceniu. No cóż, na takie rzeczy też trzeba uważać.
Po takiej dawce wrażeń, ekscytacji i zrobionych na nogach kilometrów, jedyną i słuszną decyzją jaka mogła zapaść to plaża, morze, leżak, wino i śpiew… ten ostatni oczywiście z głośnika przyplażowego baru, w ilości niedużej i niegłośnej.
Radość na twarzy Debest Kierowcy jak odpalał motor po sześciu dniach – bezcenna. Niedzielnym porankiem, wyjazd z miasta, bez korków trwał ok 1,5 godziny. To kolejny raz świadczy o jego rozmiarze. Po drodze mieliśmy okazje zobaczyć jak wygląda jego współczesne oblicze. Lśniące w porannym słońcu tafle szkła hoteli i biurowców mrugały nam na do widzenia dając do zrozumienia, że to miasto to nie tylko historia, bizantyjska spuścizna i tradycja. Ulicami szło coraz więcej kobiet nie zasłaniających głowy, mężczyzn bez długiej brody. Mijane dzielnice zaskakiwały formą architektoniczną, połączeniem szklanych konstrukcji ze stalą czy kamieniem. Wszystko wyglądało tak jakbyśmy znaleźli się w jednej ze środkowo europejskich stolic. Mówiąc krótko, Stambuł potrafi zaskoczyć też nowoczesnością w formie, architekturze i wyrazie. Kolejny raz puścił nam oko dając do zrozumienia, że pierwsze wrażenie nie zawsze jest tym ostatnim. Mówiąc krótko, chyba trzeba tam wrócić by uzupełnić wiedzę i doznania z tego miejsca.
„Żyje się tylko raz, ale jeżeli żyjesz dobrze to ten jeden raz wystarczy”. To zdanie wita czytelników mojego bloga i kolejny raz podpisuje się pod nim obiema rękami.