Dzień 4 i 5 – czyli co jest nieodłącznym atrybutem każdych wakacji i jak to w rzeczywistości wyglądało.
„Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew” – to nieodłączny atrybut każdych wakacji, więc my też postanowiliśmy zaliczyć taką przyjemność. Słowo przyjemność stało się tu wielkim eufemizmem, ale po kolei…
Po zjeździe z Transfogarskiej, nakarmieniu wrażeń i noclegu w uroczym Pitesti ruszyliśmy w kierunku Morza Czarnego do Costinesti. Droga wiodła przez rumuńskie wsie i miasteczka, pozwalała bez pośpiechu napawać się urokiem prowincji. Mieliśmy chwilami wrażenie, że czas tam zwolnił. Niektóre domy i obejścia przypominały te z połowy ubiegłego wieku. Zamiast elektrycznego czy spalinowego sprzętu do prac gospodarskich, na ścianach nadal wisiały stalowe narzędzia napędzane pracą mięśni używającego. Na ulicach słychać było stukot końskich kopyt i pokrzykiwanie kierowcy, który skręcając w prawo używał kierunkowskazu w postaci grubego rzemienia i głośnego „heettaaa”. Przy drodze gęsto usiane były kolorowe, zadbane kapliczki ozdobione świeżymi kwiatami. Bardzo sielski to był widok i mimo kurzu, który nam nieustannie towarzyszył ani przez chwilę nie pomyśleliśmy, żeby zjechać na główną asfaltówkę czy autostradę.
Wybrzeże rumuńskie
Po południu dojechaliśmy do wspomnianego już Costinesti. To niewielka wieś oddalona około 20 kilometrów od Konstancy z długą piaszczystą plażą i sąsiadującym z nią niewielkim słodkowodnym jeziorem. W nim właśnie znajduje się jedna z trakcji tego miejsca. To wystający ok 100 m od plaży wrak zatopionego ponad sześćdziesiąt lat temu greckiego statku handlowego Evangelia.
Jak się okazało, to miejsce niewielką, spokojną wsią jest tylko od października do maja. O tej porze roku jest olbrzymim kombinatem turystycznym, który dudni wszystkim co tylko może dudnić, wrzeszczy, wyje i wydaje inne dźwięki piekielne. Całą miejscowość wypełnia wszechpanujący i zauważalny na każdym kroku chaos.
Trafiliśmy więc w sam środek najgorszego snu o wakacjach. Zafundowaliśmy sobie Łebę, Władysławowo i Międzyzdroje w jednym, w dodatku po sterydach. Pierdyliard ludzi na plaży, deptaku, chodniku, ulicy i wszędzie tam, gdzie tylko można wejść. Tiry z chińszczyzną musiały zacząć wjeżdżać już w marcu, żeby zapewnić wystarczającą ilość niezbędnych towarów wakacyjnych. Począwszy od całej fabryki gumy w postaci flamingów, krokodyli, delfinków, brokatowych kółek wielkości opony do traktora na ałtfitach z najnowszej kolekcji ‚czajna samer for dis jer’.
Mieliśmy okazję zobaczyć najnowsze trendy plażowe i przekonać się jak bardzo można się nie ubrać. Tegoroczne bikini to dwa trójkąty wielkości krakersa na górze i stringi w rozmiarze pinezki. Brazylijskie bikini przy tym to płachta namiotowa. Oczywiście obowiązkowo pełen makijaż, szczególnie usta, w które wpompowane są ze trzy atmosfery i widać je z czwartego piętra.
Za to kiedy słońce na nieboskłonie chyliło się ku zachodowi, na deptaku zaczynały błyszczeć największe gwiazdy i przyćmiewać wszystko. Blask kreacji, makijaży, biżu dźwiganego na wszystkich kończynach i szyjach zarówno damskich jak i męskich oślepiał mimo zmierzchu. Sodomia i gomoria wakacyjna rozgościła się tu na dobre i trwała w pełnym rozkwicie.
Po mniej więcej trzech kwadransach próby przeżycia w tym zgiełku, bezpiecznie wycofaliśmy się do małej restauracyjki na przedmieściu a następnie do apartamentu, który ( chyba olśnienia dostałam jak go rezerwowałam ) znajdował się sporo poza centrum. Spaliśmy TUTAJ. To skromny w wyposażeniu ale czysty i schludny apartament z tarasem usytuowanym naprzeciw morza. Tam właśnie w towarzystwie całkiem przedniego, rumuńskiego białego wytrawnego przekonaliśmy się jak zmysłowo zabawił się z nami księżyc tego wieczoru. Uczta dla oczu najwyższej klasy.
Następnego dnia ruszyliśmy, oczywiście bocznymi drogami, na kolejne czarnomorskie wybrzeże, tym razem do Bułgarii. Niestety licząc na doznania w postaci pięknych widoków, tym razem szosa wyglądała mniej więcej jak ta z Ostrołęki na Radom końcem lat 80-tych.
Zarówno rumuńska jak i bułgarska prowincja w pełni odzwierciedlają znaczenie tego słowa. Myślę, że byłaby dużo piękniejsza gdyby nie mieszkańcy. Podejście do ogólnie rozumianego porządku i estetyki to nadal temat do rozwoju. Wszędzie walają się śmieci, budynki i dachy są w kompletnej ruinie a zewsząd wyziera nędza, ale nie ta materialna. Bardziej wynikająca z lenistwa i niedbalstwa. Wysypiska śmieci w postaci starych mebli i sprzętu AGD w parku narodowym nie widziałam chyba nigdzie. A właściciele bud przy deptaku, w związku z tym, że są odpowiedzialni za utrzymanie porządku to wszystkie śmieci i pety zamiatali wprost na plażę…
Odrobina wybrzeża Bułgarii
Przemierzając Bułgarię wzdłuż linii brzegowej późnym popołudniem wjechaliśmy do Sozopolu. To jedno z najstarszych bułgarskich miasteczek o specyficznej zabudowie i bardzo bogatej historii. Położone jest na skalnym cyplu wcinającym się w Morze Czarne. Jego początki sięgają IV wieku p.n.e. a założycielami byli greccy osadnicy z Miletu. W tym czasie nazywało się Apollonia ponieważ na początku swojego istnienia osada była miejscem kultu greckiego boga Apollina. To za sprawą monumentalnego, ponad 9 metrowego posągu u bram miasta. Później po podboju rzymskim postument Apolla został wywieziony do Rzymu jako trofeum wojenne.
Sozopol jest jednym z kurortów na bułgarskim wybrzeżu. Nieco mniej wypełniony turystami niż sąsiadujący Słoneczny Brzeg czy Złote Piaski. Posiada malowniczą starówkę z gąszczem tradycyjnej, zabytkowej zabudowy, która obejmuje przeszło 200 drewnianych domów z przełomu XVIII i XIX w. Charakterystyczny jest kształt domostw i elewacja pokryta malowanym drewnem. Na szczególną uwagę zasługują min. znajdujące się w pięknie odrestaurowanym domu Muzeum Etnograficzne.
Drugim atutem jest nadmorska promenada, biegnąca wzdłuż półwyspu, na którym ulokowane jest stare miasto. Wąski chodnik wiedzie wzdłuż różnokolorowych budynków stojących ponad skalnym klifem. Po obydwu stronach jest mnóstwo, jakby przypiętych do skały, klimatycznych barów i restauracyjek, które stylem i wystrojem nawiązują do charakteru miasta.
Niestety, podobnie jak Costinești, Sozopol również okazał się dudniącym kurortem, który do cna jest zepsuty komercją i turystką. Być może z racji tego, że w tym czasie wjazd do Bułgarii nie był ograniczony żadnymi obostrzeniami panował potworny tłok i ścisk. Na każdym skrawku wolnej przestrzeni zaparkowany był samochód albo stał stragan z ‘czymkolwiek’.
Stare miasto mimo swojej historii i urody traci na estetyce. Miejscowi włodarze chyba nie przywiązują zbytniej wagi do dbałości o spuściznę. Między zabytkowe drewniane budynki wbudowane są paskudne plomby z cegieł czy pustaków. Na każdym kroku porozstawiane budy powodują, że urocza, stara osada kompletnie zgubiła swój urok i charakter. Mimo pięknych uliczek i unikatowej zabudowy trudno było znaleźć miejsce na dobre zdjęcie. Albo kubły na śmieci, albo zaparkowane auta, albo budowa tuż obok zasłaniały to co ładne. Chyba dużo czasu musi jeszcze upłynąć zanim zmieni się podejście i uszanowanie tego co najcenniejsze, na razie władze zezwalają na niemal wszystko.
Tak wiec spędziliśmy dwa dni w kombinacie wczasowym i czym prędzej postanowiliśmy się wydostać z tego klimatu. Zatem w poniedziałek przed południem ruszyliśmy w kierunku Stambułu. O tym, jak wyglądała przeprawa przez turecką granicę i pierwsze wrażenia z jednego z najbardziej zaludnionych miast w Europie do przeczytania w następnym wpisie.
Poniżej zamieszczam mapę trasy, jaką przebyliśmy przez te dni.