Dzień 20-22 czyli jak to będzie z tym wjazdem do Serbii z Kosowa oraz na skróty dalej ale ciekawiej
Kolejny dzień zapowiadał się pełen obaw, jak to będzie z wjazdem do Serbii od strony Kosowa? Chcąc nie chcąc najkrótsza droga do Rumunii prowadzi przez ten piękny kraj. Co prawda mieliśmy w planie tylko tranzyt, ale nadal trzeba mieć na uwadze bardzo „chłodną miłość” między tymi państwami . Jak Serb-pogranicznik okaże służbistą to nas nie wpuści. A dla nich fakt że jesteśmy na ich terenie i nie mamy stosownej pieczątki jest jak nielegalne przekroczenie granicy. Nie wykluczone więc, że czeka nas powrót do Macedonii i stamtąd dopiero przelot przez Serbię do Rumunii…
Po wyjeździe z Prisztiny szybko dotarliśmy do przejścia granicznego w Merdare. Debest Kierowca zgrabnie wyminął chyba kilkukilometrową kolejkę do punktu kontrolnego. To co zastaliśmy wprawiło nas w niemałe osłupienie. Jak się okazuje ruch tutaj jest ogromny, a stojące samochody miały głównie serbskie rejestracje.
Na przejściu wydarzyła się sytuacja rodem z filmu Q. Tarantino. Podjeżdżamy pod budkę trzymając twardo dowody osobiste w rękach, bo w paszportach przecież mamy kosowskie pieczątki. Na wysokości okienka widać tylko kieszenie na torsie pogranicznika. Dopiero po lekkim pochyleniu mam szansę dostrzec resztę – olbrzymiej postury człowieka z ramieniem wielkości uda przeciętnego piłkarza i wyrazem twarzy potencjalnego zabójcy. Kolana mi się ugięły, dosłownie i w przenośni bo nie dość, że ze strachu, to żeby na niego spojrzeć musiałam niemal kucnąć przed okienkiem. Ów funkcjonariusz z kamiennym wyrazem twarzy, nie uruchamiając najmniejszego mięśnia spytał:
– Skąd jedziecie?
Myślę sobie, to koniec, mało, że nie wjedziemy to jeszcze nam głowy poukręca. Łamiącym się głosem odpowiadam:
– Z Kosowa.
Kolejne pytanie:
– Polacy?
– Tak, Polacy
– GO !
To było chyba najmilsze dla uszu ‚GO’ jakie kiedykolwiek usłyszałam…. Ani jednego pytania o testy, szczepienie, jak długo będziemy w Serbii, jak się tu znaleźliśmy, czy tranzyt czy pobyt. Po prostu ‚GO’ wypowiedziane tak wyraźnie, że gdyby nie kask, to by mi grzywkę zdmuchnął, na pewno. Debest Kierowca odpalił Tygrysa z takim impetem, że przez kilka sekund jechał chyba na jednym kole.
Droga do granicy
Skoro tak się sprawy potoczyły, to postanowiliśmy wykorzystać fakt, że mamy zapas czasu i oczywiście jak to my, do granicy z Rumunią dojechać nieco okrężna drogą.
Zaraz po wjeździe udaliśmy się w kierunku miejscowości Prokuplje by pokonując rozległą i płaską równinę wjechać na szosę nr 39 w kierunku Leskovac. Następnie wcale nie najkrótszą, ale nadal 39-tką podążyć w kierunku okręgu Pirockiego. Tam cudnie krętymi, zielonymi i kompletnie odludnymi drogami włączyliśmy się w krajową 35. Uznaliśmy, że ostatni fragment w tym pięknym górzystym kraju pojedziemy wzdłuż Dunaju.
Debest Kierowca mając taką ilość górek, zakrętów, łuków, agrafek, sznurówek i co tam jeszcze, był w stanie absolutnej ekstazy. Wił się, składał i przechylał tak, że chyba spalił trzy ostatnie obiady a ja zastanawiałam się kiedy zgubi mnie w przydrożnym rowie i się zorientuje, że jedzie sam. Jedno jest pewne, biceps po tym wyjeździe mam wielkości bułki wrocławskiej i twardy jak granit. Ciesząc oczy, wielokrotnie już opisywanym urokiem serbskich krajobrazów dojechaliśmy, nadal nieco nadkładając, do początkowo wąskiej i niebieskiej strużki. Po chwili rozwinęła się w olbrzymi obrus w kolorze tak błękitnym, że od samego patrzenia temperatura spadła o dobrych kilka stopni.
Jadąc trasą nr 34 cieszyliśmy oczy widokiem dodatkowo doznając wielkiej przyjemności z jazdy wzdłuż dużej wody. Rześki i świeży powiew znad tafli, przy tej temperaturze był lepszy niż zimne piwo.
Wieczorem, mocno zmęczeni po emocjach i doznaniach z tego dnia zaparkowaliśmy motorek pod apartamentem w Targu Jiu. Nie licząc na wiele w małej prowincjonalnym miasteczku, szybko poszliśmy spać.
Dodam tylko, że czasami w nieturystycznych miejscowościach można trafić na niezwykłe perełki noclegowe. Spaliśmy TUTAJ i przyznam, że po kosowskim hostelu trafiliśmy do ślicznego apartamentu, ze sprawną klimatyzacją, bardzo smacznie i gustownie urządzonego. Nie jeden pokój w ileś tam gwiazdkowym hotelu nie ma co się równać z tym tutaj. Dodam, że wszędzie było sterylnie czysto, a łóżko ogromne i tak wygodne, że naprawdę rzadko się zdarza aby tak dobrze się wyspać.
Już na etapie planowania tego wyjazdu postanowiliśmy spiąć wszystko klamrą. Zaczynając od motocyklowego ‚must be’ czyli Transfogarskiej, uznaliśmy, że Transalpina będzie idealnym zamknięciem tej wyprawy. Chyba dobrze, że nie byliśmy świadomi tego, co zostawiliśmy na koniec, bo istnieje ryzyko, że dalej nie pojechalibyśmy już nigdzie.
Transalpina
Rano, wyjeżdżając z Targu Jiu od razu skierowaliśmy się na drogę nr 67, by w odpowiednim miejscu odbić na słynną 67C. No cóż, niezmiernie trudno będzie oddać słowami to co zobaczyliśmy i przeżyliśmy. Kolejny raz przeszło to najśmielsze oczekiwania.
Droga wiła się jak klucz wiolinowy pomiędzy wzgórzami, które pokryte soczystą zielenią, przypominały gruby i miękki aksamit. Gdzieniegdzie przetykane były białymi wstęgami wapiennych żlebów lub skałami, które jak czarne diamenty lśniły w słońcu. Doliny chwilami zwężały się tworząc wąwozy przecinane wijącymi się pasami asfaltu. Harmonijne i łagodne granie płynęły wzdłuż horyzontu by po chwili zmieniać się w sięgające nieba, ostre szczyty. Można spokojnie zaryzykować teorię, że to właśnie tutaj trącane są wszystkie gwiazdy, które potem nocą oglądamy na sierpniowym niebie jak spadają…
Po raz kolejny okazało się, że natura jest największą i najbardziej wyrafinowaną artystką. Każdy następny zakręt odbierał zdolność i ochotę wypowiadania słów. W głowie kołatała się tylko jedna myśl powtarzana za Goethem – ‚chwilo trwaj’. Pejzaż zanurzał nas w swoim uroku, a ogrom przestrzeni pozwalał przez chwilę poczuć jak żyje ptak. Każde wzgórze czy dolina były jak obraz malowany z kunsztem, rozmachem i dbałością o każdy najmniejszy szczegół.
To był najpiękniejszy finał, jaki mogliśmy sobie wymyślić na zakończenie. Przez chwilę próbowałam sama odpowiedzieć sobie na pytanie Transfogarska czy Transaplina? Która ciekawsza, piękniejsza, bardziej intryguje? Nie można wybrać, każda jest inna, równie fascynująca, tak samo mami pięknem i krajobrazem.
Prawie upojeni widokami z niedosytem zjeżdżaliśmy z góry w kierunku kolejnego miejsca noclegowego. Tym razem wybór padł na Sebes – małe i senne miasteczko, które może chociaż trochę mogłoby wyciszyć i uspokoić emocje. Wczesnym wieczorem wybraliśmy się na poszukiwanie kolacji i jakby to było całkiem normalne w środowy wieczór, trafiliśmy na ślub cygański. Zaparkowana przy ulicy limuzyna rozciągała się od przecznicy do przecznicy a panna młoda miała suknię białą i puszystą, tak jakby zdetonowali wszystkie bezy w promieniu 50 km… Cóż, hajtając się w środę, trzeba pokazać się bardziej niż w jakąś tam zwykłą sobotę…
A tak wyglądała nasza droga dojazdowa na mapie. Oczywiście podobnie jak w ubiegłym roku podzielona jest na dwie części. Google nadal nie pozwala przekroczyć granicy Kosowa z Serbią.