Dzień 17-19 czyli jaka jest ta najmłodsza stolica w Europie?
Z niedosytem zbieraliśmy się w niedzielny poranek by wyruszyć do Prisztiny i przekonać się jaka jest ta najmłodsza stolica w Europie… Kolejnym przystankiem na naszej mapie miał być Park Narodowy „Stara Planina” w Serbii. Na szczęście czujność i codzienny rytuał czyli kawa oraz strona MSZ w porę uprzedził nas o tym, że wjazd do Serbii może zbyt dużo kosztować i nie o nominały tu chodzi. Otóż w tym roku Serbia nie akceptuje szczepień innych niż wykonane u nich. Żeby wjechać wymagają testu PCR i kwarantanny. Na dwa tygodnie posiadówki nie byliśmy gotowi, wiec zapadła decyzja, że do Serbii nie jedziemy.
I całkiem przypadkiem zaczął się realizować plan z zeszłego roku, kiedy wyjeżdżając z Kosowa mieliśmy spory niedosyt i chcieliśmy tam jeszcze wrócić. Wiec Prisztina – to kierunek na najbliższe dwa dni. Najmłodsza stolica świata z bardzo trudną przeszłością i nie akceptowaną przez wszystkie kraje państwowością.
Mając na uwadze temperaturę i dystans do pokonania zdecydowaliśmy, że pojedziemy dłuższą drogą. Za to znacznie bardziej malowniczą i przyjemną jeżeli chodzi o temperaturę. Upały na Bałkanach nie odpuszczały i codzienne temperatury oscylowały wokół 34-37 st. C. Na motorku w pełnym ubraniu to „troszkę” jednak ciepło. Uznaliśmy, że wijąca się szosa po zalesionych górskich zboczach wzdłuż rzeki to najlepszy wybór. Rankiem zapakowaliśmy Tygrysa i w drogę…
Chwilę po wyjeździe z miasta na drodze nr R 1201 dołączył do nas Czarny Drin – ta sama rzeka, której źródło widzieliśmy dzień wcześniej w St. Naum. Z upływem kilometrów, w wyniku systemu tam i zapór zielona tasiemka nieśmiało szemrząca między kamieniami przeistoczyła się w olbrzymi zalew, który dawał rześki chłód, cieszył oczy odcieniami turkusu i szmaragdu w zależności od tego, z której strony padało słońce.
Dla nas to wymarzone warunki – wśród gór, krętą drogą wzdłuż rzek czy jezior – to lubimy najbardziej. Jak za każdym razem, i teraz też natura chwaliła się tym co ma najpiękniejsze. Strzeliste góry obłożone malachitowym dywanem lasu. Chwilami widać było tylko wąski kawałek błękitu, wzgórza prawie dotykały nieba. Skały również zadbały o to by zieleń i lazur nie skradły całego uroku, wdzięczyły się co rusz pokazując pełnię barw. Ze srebrnej szarości łagodnych wzniesień przechodziły w czarno-brunatne strzeliste wyłomy. Po chwili znowu łagodniały wystawiając pomarańczowe ściany aby na końcu pochwalić się jak w pełnym słońcu pięknie wygląda zestawienie ochry z szarością. Nad wszystkim górowała zieleń zboczy. Istna feria odcieni. Trzeba było widzieć minę Debest Kierowcy, był tak zachwycony, że tego wszystkiego zapomniał upomnieć się o śniadanie.
Po kilku godzinach wjechaliśmy do niewielkiego miasteczka Debar na śniadaniowy postój. W lounch-barze o charakterze i wystroju jakiego nie powstydziła by się niejedna stolica dostaliśmy to co lokalnie najlepsze, czyli tradycyjnie ichniejszy chleb pita nadziany mięsem i serami plus michę warzyw. Debest Kierowca po dostawie energii, uśmiechnięty i zadowolony z impetem dosiadł Tygrysa. Ruszyliśmy dalej, wiedząc, że będzie równie przyjemnie.
Zbliżaliśmy się do Parku Narodowego Mawrowo. Nadal w takim samym otoczeniu i przez chwilę wzdłuż jeziora o tej samej nazwie podążaliśmy w kierunku granicy z Kosowem. Ostatnie kilometry były już mniej malownicze, wiodły przez macedońskie wsie i mieściny, a te muszę przyznać do urokliwych nie należą. Słońce paliło żywym ogniem, na szczęście od przejścia granicznego to już tylko niecała godzinka jazdy. Pogranicznik był nieco zbity z tropu i zaskoczony jak powiedzieliśmy mu, że właśnie tam jedziemy.
Wcześniej zapytał:
– Transfer? Albania?, Czarnogóra?…
– a ja mu na to – Nie, jedziemy do Prisztiny….
– Taaaak?. Nie krył zaskoczenia i zadowolenia. Pożyczył szerokości i udanego pobytu…
Około 17.00 dotarliśmy do najmłodszej stolicy na świecie, równie młodego państwa, które nie jest przez wszystkich traktowane jednakowo. Są kraje, które nie uznały jego suwerenności i nadal uważają, że to tylko zbuntowana prowincja serbska.
Trochę historii
Warto przybliżyć w kilku zadaniach burzliwą historię i do dnia dzisiejszego niepewną sytuację tego kraju.
Dla Albańczyków Kosova a dla Serbów Kosovo-Metohija – nawet nazwa regionu jest kwestią sporną politycznie. Zajmuje centralne miejsce w mentalności Serbów i było częścią Serbii przez setki lat. Stanowi ważną część serbskiego dziedzictwa kulturowego. Nazwa Metoh oznacza „kraj świątyń”. Przez wiele stuleci tereny obecnego Kosowa zamieszkiwali naprzemiennie to Serbowie, to Albańczycy, w zależności od zmian polityczno-terytorialnych.
Albania na początku XX w uzyskała niepodległość a region Kosowo kolejny raz trafił pod kontrolę Serbów. Podczas II wojny światowej Albańczycy i Kosowianie wspierali hitlerowską inwazję i walczyli po stronie okupanta w nadziei, że po wojnie powstanie państwo jednoczące wszystkich Albańczyków. Jednak historia potoczyła się inaczej i w 1945 r po zwycięstwie Tito Kosovo trafiło do nowego socjalistycznego państwa – Jugosławia. Z obawy na ruchy nacjonalistyczne nie tylko zwyczaje albańskie, ale nawet język zostały całkowicie zakazane. Natomiast Albania pod rządami Envera Hodży stała się odizolowanym krajem. Tak samo zamkniętym na sąsiednią, wrogą Jugosławię jak i odciętym od reszty świata.
Mimo separacji już w latach 60-tych ludność albańska stanowiła dwie trzecie populacji tego regionu. Głównie wpłynął na to wysoki wskaźnik urodzin Albańczyków. Do dzisiaj model rodziny z szóstką dzieci jest całkowitą normą. Drugim powodem był powolny odpływ etnicznych Serbów ze względu na to, że ta prowincja była najbardziej zaniedbaną częścią socjalistycznej Jugosławii zarówno pod względem finansowym, reformatorskim jak i politycznym.
Pod wpływem zamieszek pod koniec lat 60- tych Tito zmuszony został do zmiany polityki, przeprowadzenia reform oraz uznania języków albańskiego i tureckiego za oficjalne. Szacuje się, że w latach 90-tych etniczni Albańczycy stanowili już 85-90% ludności Kosowa.
Ostatnia dekada XX w. przyniosła rozpad Jugosławii, nasilenie konfliktu na całych Bałkanach i eskalację napięć. Diabelski młyn zemsty i zemsty za zemstę nabrał rozpędu a w konsekwencji spowodował otwartą wojnę. W przypadku Kosowa żadne rozwiązanie nie było dobrym wyjściem. Po ogłoszeniu przez Milosevica w 1991 roku likwidacji albańskiej autonomii i zwiększeniu kontroli serbskiej nad prowincją kosowscy Albańczycy utworzyli UCK czyli Armię Wyzwolenia Kosowa. Stała się regularną siłą walczącą o niepodległość, w oczach Albańczyków jej członkowie byli bojownikami o wolność i bohaterami. W tym samym czasie rząd serbski uważał ich za zwykłych terrorystów. Pod koniec XX w. szalała już regularna wojna domowa, która pociągała setki ofiar i dziesiątki tysięcy uchodźców.
Wtedy do interwencji wkroczyło NATO i OBWE ( Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie ). Jednak nadal Albańczycy brali odwet na Serbach a ci nie pozostawiali im dłużni wykorzystując każdy najmniejszy drobiazg za powód do rewanżu. Niszczono i serbską i albańską własność, palono i grabiono cerkwie, monastyry i meczety a nawet całe miasta.
Rząd Serbii w żaden sposób nie akceptował obecności NATO i wprowadzenia w życie traktatu pokojowego. Obecność wojsk międzynarodowych nazywał okupacją. W 1999 roku i Serbowie i UCK zasiedli do negocjacji, ale nadal nie było szans na rozejm. Po serii nalotów USA, dzięki interwencji B. Clintona serbskie siły zbrojne wycofały się z Kosova . Ustanowiony został traktat gwarantujący niezależność Kosova, którego Serbia nie zaakceptowała i nie akceptuje do tej pory, uważając tamtejsze tereny za swoje.
Jak wiadomo do dnia dzisiejszego sytuacja nie jest całkiem stabilna a przyszłość niezależnego kraju wciąż niepewna…
Co zobaczyć?
Po zameldowaniu ruszyliśmy na główny deptak, wprost z naszego hostelu. Lokalizacja była wręcz idealna, przy Alei Matki Teresy. Niestety w związku z tym, że nocleg rezerwowaliśmy w ostatniej chwili, nie mieliśmy zbyt dużego wyboru. Natomiast standard tego miejsca i cena były kompletnie nieadekwatne.
Tu należy zaznaczyć, że mimo niskich cen w Prisztinie, koszty zakwaterowania, czy to w hotelach czy prywatnych apartamentach są mocno wygórowane. Jest to przede wszystkim związane z tym, że miasto przyzwyczajone jest do wielu obcokrajowców. Większość z nich to przedstawiciele zagranicznych korporacji, mają dobrze płatne posady i wszystkie koszty rozlicza im pracodawca. Dodatkowy wpływ ma fakt, że przez lata w mieście stacjonowali członkowie misji humanitarnych, pracownicy UNMIK (Misja Tymczasowej Administracji Organizacji Narodów Zjednoczonych w Kosowie, z ang. United Nations Interim Administration Mission in Kosovo ) oraz żołnierze KFOR ( Kosovo Force ). Stąd też ceny noclegów są dość wysokie, nie odzwierciedlają jakości usług i oferowanego standardu.
Jedyne co nam pozostało to rezerwacja w hostelu ale zdecydowanie polecamy unikać tego typu zakwaterowania. Nie warto się rozwodzić nad szczegółami, ale był to swego rodzaju survival mieszkaniowy.
Pierwszą rzeczą po wyjściu na promenadę, jaka rzuca się w oczy to Grand Hotel Prishtina. Z zewnątrz jest pomnikiem minionej epoki i pamięta doskonale czasy marszałka J.Tito. Natomiast w środku przypomina kadr z filmu Hitchcocka. Olbrzymia recepcja z czarnozielonego marmuru, rzędy kluczy z drewnianymi tabliczkami, kilka foteli na samym środku i żywego ducha. Dwie windy na wprost, nawet mucha nie lata – cisza, pustka i gęste duszne powietrze wypełniają główny hol. Nie ma klimatyzacji, wewnątrz unosi się nieco zwietrzały już zapach papierosów, starych tkanin i upału. Miejsce zatrzymane w czasie trochę groźne, trochę groteskowe, trochę nierzeczywiste ale z pewnością te mury mogłyby niejedno opowiedzieć. Trochę jak w piosence z tego okresu:
„Na dole w nocnym barze barman przeciera szkło
Nic już się dziś nie zdarzy, bierzesz klucz nr 100
I wracasz do pokoju w jaskrawym świetle lamp
Już nie ma wolnych miejsc w Hotelu Grand”…
Miasto ma kilka swoich ‚must see’, ale te miejsca podobnie jak wspomniany hotel nie są typowymi atrakcjami turystycznymi. NEWBORN, pomnik- symbol przypominający o niedalekich narodzinach tego kraju. Z początku był cały żółty, potem wymalowany flagami krajów, które uznały odrębność Kosowa. Natomiast z czasem zdecydowano by co roku symbolizował inne ważne aspekty i problemy świata. W tym roku nawiązuje do ekologii. A temat w tym miejscu jest szczególnie aktualny. To chyba jak do tej pory najbardziej zabiedzona i zaśmiecona stolica, jaką widziałam. Nie ma mowy o segregacji śmieci, właściwie o ich utylizacji też nie bardzo. Wzdłuż ulic i promenad często stoją przepełnione kontenery, niedopałki rzuca się wszędzie, podobnie jak puste butelki. To co jeździ po ulicach z pewnością jest starsze niż stolica a czarne smugi ze starych diesli i gryzący dym to norma.
Kolejnym miejscem do zobaczenia jest, znowu kontrowersyjnie, podobno najbrzydszy budynek na świecie czyli Biblioteka Narodowa. Została oddana do użytku w 1982 roku. Nazwa nurtu architektonicznego w jakim została zaprojektowana, charakterystycznego dla Bałkanów, mówi sama za siebie – brutalistyczny.
Założenie było takie, że kopuły nawiązują do typowego nakrycia głowy noszonego przez Albańczyków. Z kolei stalowa konstrukcja okalająca całość miała symbolizować sieć rybacką. Obiekt jest olbrzymi, monumentalny i niesamowicie wzniosły. Widać rozmach, manię wielkości i fantazję charakterystyczną dla budowli państwowych minionej epoki. Pogłoska mówi, że podobno jeden z dygnitarzy Jugosławiańskich podczas otwarcia miał zapytać dlaczego nie zdjęto rusztowania…
Po wejściu do środka ukazuje się wnętrze równie estetyczne i ciekawe co intelektualne. Wypełnione jest głównie drewnem i mozaiką, na środku jest olbrzymia rozeta nawiązująca do sztuk pokrewnych literaturze czyli muzyki i malarstwa. Znacznie odbiega od wyglądu zewnętrznego. Wystrój i zdobienia z pewnością projektował jakiś artysta esteta, robią niesłychane wrażenie. Faktycznie miejsce zachęca by tam pozostać, zgłębiać stare roczniki magazynów, przeszukiwać katalogi, przeglądać albumy czy po prostu przyjść po książki.
Po wyjściu, obok, po lewej stronie wyłania się nieco apokaliptyczny widok niedokończonej budowy cerkwi na tle odrapanych bloków z osobliwą instalacją antenową od frontu. Trudno znaleźć jakiekolwiek informacje. Czemu świątynia nie została dokończona i skąd taki wybór na lokalizację? Natomiast wrażenie ogólne jest mocno przygnębiające.
Kosowskie specjały
Natomiast, zdecydowanie wdzięczny i smaczny temat to oczywiście lokalna kuchnia. Nadal aktualny bo nadal genialny w swojej jakości i wymiarze. Tutejsza pełna jest dań i przekąsek opisywanych już wcześniej przy okazji innych krajów bałkańskich. Z tą różnicą, że nie znajdziemy tu wieprzowiny, z racji przeważającego wyznania muzułmańskiego. Składa się w wołowiny, baraniny i drobiu. Potrawy nie są zbyt ostre, ale bardzo intensywne i wyraziste w smaku, czasami komponowane w zaskakujący sposób. Poza znanymi już z poprzednich wpisów specjałami tu odkryliśmy kolejne dania, które jedliśmy pierwszy raz:
Tave kosi ( Elbasan ) – duszona jagnięcina zapiekana z jogurtem, kajmakiem, masłem i odrobiną ryżu, podawana w ceramicznym naczyniu. Podawana na stół jest tak gorąca, że skwierczy i bulgoce.
Birjan – potrawa z mięsa i ryżu, najczęściej z jagnięciną lub drobiem.
Pulë me jufka – tradycyjnie przyrządzony kurczak zapiekany z makaronem, często również w glinianym naczyniu.
Fergese – gulasz warzywny z dodatkiem gjize ( ser nieco zbliżony do włoskiej ricotty ale bardziej ziarnisty i słony ) podawany na zimno. Podstawowymi składnikami są papryka, bakłażan, cebula, czosnek, pomidory i przyprawy. Zimą przestaje być wegetariański, podaje się go z mięsem i na ciepło.
Arapash – gotowana mąka kukurydziana z przyprawami, podobna trochę do polenty, podawana jako dodatek do dań mięsnych.
Petulla – coś podobnego najbardziej do racuchów, tylko w formie niedużych kulek. Przygotowywane z ciasta drożdżowego, smażone w głębokim tłuszczu. Różnica polega na tym, że podawane są na śniadanie, ale nie tylko na słodko. Ciasto ma neutralny smak więc kulki są serwowane zarówno z dżemem czy miodem jak i serem djathë i bardhë. Podobny jest w smaku i konsystencji do fety, może być lope – krowi lub dele – owczy. Bywa też, że dodawane są jajka sadzone lub zapiekane kiełbaski.
Kos me mjalt dhe ara – jogurt z miodem i orzechami.
W Prisztinie nic nie jest typowe. Szukając dobrej restauracji doczytaliśmy, że jest kilka wartych zachodu. Jedną z nich jest Tifany – miejsce, o którym trzeba wiedzieć, że jest. O tym, że czeka na gości świadczy otwarta czarna brama. Wiadomo tylko że jest czynne do 23.00 ale nie wiadomo od której godziny. Umiejscowione w samym środku niczego, pomiędzy blokami, idąc tam zaczynasz szczerze wątpić czy faktycznie idziesz do restauracji.
Po wejściu momentalnie przenosisz się w inną czasoprzestrzeń. Zaraz za bramą wita otoczony zielenią ogród, z mnóstwem gustownych stolików przygotowanych na przyjęcie gości. Całość od słońca i ciekawskich gapiów z sąsiednich bloków oddziela zielony dach misternie skonstruowany z konarów drzew, połączonych winoroślą i innymi roślinami pnącymi. Wnętrze wypełnia ciepłe światło płynące z podwieszanych girland i migocących świeczek na stołach. Kelner, który podchodzi, na wstępie zgrabną angielszczyzną wyjaśnia, że tu nie ma karty ale chętnie opowie co jest godne polecenie i dostępne w danym dniu.
Jak opowiedział, tak zamówiliśmy, typowe dania regionalne plus lokalne wino. Nie mając pojęcia co faktycznie dostaniemy i czy rachunek nie spowoduje natychmiastowej śmierci obydwojga z nas w jednym momencie. W końcu to uchroniło by nas przed płaceniem. Nie ma karty – nie ma cen, nie wiemy co zjemy – emocje jak przy obstawianiu w ruletce…
Kiedy dostaliśmy pierwsze potrawy zaskoczenie i doznania smakowe spowodowały, że dobre kilkanaście minut nie odezwaliśmy się słowem do siebie zajęci radosnym pochłanianiem tego co nam zaserwowano. Po opróżnieniu pierwszej tury talerzy i naczyń Debest Kierowca domawiał dwukrotnie kolejne dania stwierdzając, że trudno, najwyżej nas zlicytują. Potem, nie wiem nawet po ilu godzinach jedzenia przyszedł rachunek – 45 €. Ilości dań nie jestem w stanie policzyć plus butelka wina.
Jakości i smaku nie mogę opisać, musiałabym być co najmniej Makłowiczem, ale na serwetce zapisywałam nazwy tego co jedliśmy. Jedno jest pewne, wszystko było aromatyczne, wyraziste w smaku, idealnie doprawione i zaskakujące jeżeli chodzi o zestawianie składników. W życiu nie przypuszczałam, że mięso zapieczone z serem, jogurtem i masłem może być tak smaczne, a mowa tu o wspomnianym wcześniej elbasan . Zresztą sporo z tego co próbowaliśmy to potrawy opisane powyżej. Może jeszcze jeden raz w życiu uda się trafić na coś tak smacznego. Odtworzenie tych dań graniczy z cudem. Chociażby ze względu na to, ze wszystkie składniki są bardzo dobrego gatunku, nie zepsute spożywczymi dopalaczami, świeże i przygotowane wg tradycyjnych receptur, od podstaw a nie z półproduktów… Mięso, mięsem… ale, że można grillować brokuły, w taki sposób… matko i córko jedyna…
Następny wieczór przyniósł jeszcze ciekawsze doświadczenie w kwestii kolacji. Kolejnym miejscem na kolację była Restauracja Liburnia. Mało, że droga zajęła jakieś 15 minut, co w przypadku tego miasta jest bardzo dużo. Dodatkowo ulice, którymi szliśmy oraz lokalizacja spowodowały, że zaczęłam się rozglądać, kiedy ktoś wyjdzie z bramy, ukręci nam głowy i ślad po nas zaginie natychmiast. To nie do opowiedzenia jak zaskakujące a chwilami straszne jest to miasto. Okolica i sąsiedztwo restauracji przypominało dzielnicę gdzie znajdują się rosyjskie dziuple na kradzione samochody połączone z kokainowym zagłębiem.
Natomiast przekroczenie progu było jak Alicja po drugiej stronie lustra – kompletnie inna rzeczywistość i wymiar. Wyglądało to jak gastronomiczne podziemie albo tajne komplety kulinarne. Z zewnątrz bure, obskurne budynki-szkarady, a w środku ujmujący zapach grilla ( zapach, nie swąd ). Przywitała nas rasowa restauracja z intrygującym wnętrzem i profesjonalną obsługą. Chyba na szybko, jeden z kelnerów nauczył się słowa „smacznego”.
Co do jedzenia, opisu się nie podejmuję, jak już wspomniałam do Makłowicza mi daleko, ale wyjść stamtąd nie chcieliśmy długo. Ponownie, tym razem już z karty, wybieraliśmy dania, których nazw nawet nie próbuję wymówić. Podobnie też, jak poprzednio, spędziliśmy tam sporo ponad dwie godziny.
Pod koniec okazało, się, że manager tego lokalu w latach 90-tych był przez jakiś czas w Polsce, w Nowym Sączu. Dzięki temu całkiem zgrabnie porozumiewa się w naszym języku. Później miał sposobność doszlifować go dzięki polski żołnierzom i policjantom stacjonującym przez lata w Prisztinie. Wieczór zakończył się całkiem niekrótką pogawędką, opowieściami, jak obecnie wygląda życie w Kosowie, oraz przepisem na elbasan. Miły człowiek ze szczegółami opowiadał, krok po kroku, jak przygotować to danie, a ja notowałam uważnie. Przepis jak to przyrządzić zamieszczam TUTAJ. Oczywiście kawa, baklava, raki i na miejscu robiony likier wiśniowy, mimo dyskusji, nie zostały doliczone do rachunku.
Trudno jednoznacznie określić i w jednym zdaniu opisać czy Prisztina to miejsce godne polecenia czy może pominąć je w swoich planach. Pełne jest sprzeczności i krańcowych odczuć. Miasto nie ujmuje urodą, nie ma tam zbyt wielu zabytków czy ciekawych muzeów. W najważniejszym czyli Muzeum Kosowa właściwie nie ma nic do oglądania poza kosztownymi, laminowanymi tablicami opisującymi prehistoryczne dzieje prowincji. Większość eksponatów najpierw zabrano do Belgradu, a potem podczas wojny zostały zwyczajnie zrabowane i porozsyłane do innych serbskich miast.
Dzisiejsza stolica to raczej skupisko futurystycznych wieżowców, bez centrum, o starym mieście nie mówiąc. To jakby zbudowano tylko fasadę, ale pozbawiono ją wnętrza. Był czas, kiedy postanowiono stworzyć nowe, supernowoczesne śródmieście pełne błyszczących biurowców, szerokich ulic i wyrafinowanych budynków. Niestety z racji braku środków, z dnia na dzień stało się nieprzydatną, niedokończoną i prawie teatralną dekoracją. Miasto pełne jest placów budowy, na których widać rozpoczęte, ambitnie zaprojektowane budynki, bez jakichkolwiek prac obecnie. Wszystko wygląda nieco ponuro, nic do siebie nie pasuje, nie zgadza się skala, brak jakichkolwiek planów urbanistycznych. Bardziej nasuwa się wrażenie, że każdy tutaj na własną rękę coś łata, coś dobudowuje, coś tworzy, ale bez oglądu na resztę otoczenia.
Do bloków, w środku osiedla, czasami między garażami jakby przyklejone są coraz bardziej wyrafinowane i klimatyczne w wystroju knajpki, bary i kawiarnie. Właściciele często mają nietuzinkowy pomysł na aranżację czy charakter miejsca i z dużym sukcesem go realizują. Mijaliśmy kawiarnię w stylu paryskim, pub meksykański czy pastelową cukiernię. Miejsca te od ponurego otoczenia czy samochodów parkowanych obok są oddzielane ścianą zieleni. Wchodząc do środka natychmiast udaje się zapomnieć o obskurnym sąsiedztwie.
Panuje ogólne wrażenie tymczasowości. Nikt nie zachowuje się jak u siebie, można przypuszczać, że mieszkańcy masowo odeszli, potem wrócili, ale nie mieli zamiaru oswajać się z rzeczywistością. Gdzieniegdzie widać ślady tradycyjnego trybu życia, wokół meczetów, piekarni czy zatłoczonych bazarów. Miejską szarość przełamują kolorowe, dojrzałe warzywa i owoce a spacerując między straganami można chłonąć klimat i styl życia Albańczyków.
W opozycji do tego kilka ulic dalej zaczyna się, jak w surrealistycznym filmie, Bulwar Bila Clintona czy wspomniana już wcześniej Aleja Matki Teresy. Przy czym B. Clinton tutaj jest traktowany z takim samym namaszczeniem i pietyzmem jak Matka Teresa, która etniczne jest właśnie Albanką.
Prisztina to młodziutka stolica, która ma jeszcze dużo do nadrobienia i lekcji do odrobienia. Przede wszystkim w temacie urbanistyki, ekologii, rozwiązania problemu śmieci, biedy i żebractwa, szczególnie dzieci. Wciąż jeszcze nosi wiele śladów trudnej przeszłości. Trudno ją nazwać piękną, uroczą czy chociaż klimatyczną. To miejsce nie kradnie serca za względu na swoją urodę. Bardziej skłania do przemyśleń na temat nierówności, podziałów i bezrefleksyjnej żądzy władzy.
Mimo tego, że ostatnie kilka akapitów raczej zniechęca niż przekonuje do odwiedzenia tego miasta, naszym zdaniem zdecydowanie warto. Nie jest to typowy kierunek wakacyjny z butikowymi uliczkami, kolorowym knajpkami i ładnymi, rozbawionymi turystami. Wymaga przygotowania i chęci spojrzenia na świat oraz jego różne aspekty z innej strony. Pokazuje nielukrowaną rzeczywistość a często gorzki smak biedy i poczucia beznadziei. Trudnym doświadczeniem jest, kiedy siedząc w knajpce przy kawie niemal co dziesięć minut podchodzi umorusane dziecko, które do perfekcji ma wyuczoną smutną minę i umie powiedzieć ‘daj pieniążka’ po angielsku słysząc, że siedzą obcokrajowcy… To wszystko są trudne i zgoła niewakacyjne doświadczenia, ale przywołują świadomość, że takie miejsca istnieją. Warto mieć to na uwadze wykrzykując potem mniej lub bardziej swoje racje i twierdząc, że tylko te są jedynie słuszne i właściwe.
Długo jeszcze Kosowo będzie się zmagać z podziałem, brakiem stabilizacji i pewnej przyszłości. Nie mniej, tym bardziej warto tu przyjechać, by docenić ludzką serdeczność i otwartość, cieszyć się obłędnie smaczną kuchnią i obserwować jak powoli, z wielkim wysiłkiem ale i nadzieją zbiera się ten kraj do godnego funkcjonowania na mapie Świata. Przy okazji, chociażby w minimalnym stopniu, ale zawsze, zasilić lokalne PKB. My nie żałujemy ani jednej godziny tam spędzonej. Może nie w najbliższej przyszłości, ale chętnie kiedyś zaglądniemy tam jeszcze raz, by zobaczyć jak jeszcze bardziej urosła, dojrzała i wyładniała Prisztina.
A taką trasą wybraliśmy, żeby dojechać do Prisztiny