
Dzien 1 – droga na północ przez wodospady, wulkany i skalne cuda
Początek wyprawy na północ
Naszą podróż zaczęliśmy nieco ‘pod prąd’ bo odwrotnie do najczęściej wybieranego kierunku a mianowicie na północ. Plany jakie widziałam zakładały rozpoczęcie od “Golden Circle” i poruszanie się najpierw na południe wyspy. My zdecydowaliśmy zostawić ‘złoty krąg’ na koniec i stwierdzam, że to był bardzo dobry ruch, ale o tym dlaczego napiszę później. Bardzo fortunnie ułożył sie nasz lot ponieważ pierwsze ślady na wyspie postawiliśmy jeszcze przed południem. Więc po ogarnięciu samochodu i szybkich zakupach w Bonusie pod Reykjawikiem ruszyliśmy w drogę.
Hraunfossar – wodospady jak z innej planety
Pierwszym przystankiem był majestatyczny Hraunfossar. Właściwie to zespół setek drobnych wodospadów rozciągających się przez około 900 m na krawędzi pola lawowego Hallmundarhraun. Powstał podczas erupcji pod lodowcem Langjökull. Znajduje się w regionie Borgarfjörður, ok. 120–125 km (~1,5–2 h jazdy) od Reykjavíku. Przy wodospadzie jest ogólnodostępny, bezpłatny parking oraz punkt widokowy. Nieopodal jest również kawiarnia i toalety ale czynne chyba dopiero w sezonie. Kiedy my tam byliśmy wszystko było zamknięte na głucho. Samo miejsce robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza, że to był pierwszy przystanek na naszej trasie.
Jest inny niż wszystkie, które widziałam do tej pory. Nie spada z góry z hukiem, lecz sączy się delikatnie, szeroką kurtyną, z wnętrza zastygłej lawy. Krystaliczna woda wypływa spod czarnych skał w setkach strużek i smug, tworząc iluzję, jakby ziemia oddychała, jakby coś ukrytego pod nią pragnęło się ujawnić. Rześkie, niemal lodowate powietrze pachnie mchem, mokrą skałą i czymś surowym, dzikim, nieokiełznanym. Na skórze fizycznie można poczuć dotyk zimnej mgły. To była dopiero zapowiedź tego co Islandia postanowiła pokazać i uwieść swoim urokiem.
Grábrókargígar – spacer po krawędzi pradawnego wulkanu
Wyobraź sobie, wchodzisz po drewnianych schodach wijących się wśród porostów i mchu, a wokół czarna jak węgiel porowata ziemia, jakby wciąż gorąca od nie dawno wygasłego ognia. To spacer po krawędzi wulkanu, który wybuchł ponad 3000 lat temu. A mimo to czuć, że jego rdzeń nie zgasł całkowicie. Krater Grábrók wygląda jak otwarte oko, które bacznie obserwuje wszystko co się dzieje wokół. Wiatr smaga twarz, zamiata z taką siłą że czasami trudno iść . Niesie ze sobą zapach siarki, traw i przestrzeni. Wokół wyrastają czarne stożki, porośnięte zielenią, a w oddali widać dolinę Borgarfjörður, poprzecinaną smugami rzek i ścieżek, które wyglądają jak wstążki utkane w pejzaż. W oddali majaczy się para z gorących źródeł. Wiesz, że jesteś na Islandii, ale równie dobrze mogłaby to być inna planeta.
Grábrókargígar to właściwie grupa trzech kraterów wulkanicznych. Stóra‑Grábrók („duży”), Litla‑Grábrók („mały”, dziś częściowo zniknięty z powodu wcześniejszych prac) oraz Grábrókarfell. Największy z nich, sięga ok. 170 m wysokości nad otoczeniem. Powstały podczas erupcji ryftowej systemu Ljósufjöll mniej więcej 3–3,6 tys. lat temu . Wyrzucona lawa pokryła dolinę Norðurárdalur na 7 km długości i 20 m grubości. Obszar objęty jest ochroną, to pomnik przyrody. Wokół krawędzi prowadzi ścieżka widokowa złożona z drewnianych schodów i platform. To dlatego by chronić mech porastający krater zastosowano ekologiczne rozwiązania z drewna bez używania betonu.
Okolica Grábrókargígar to coś więcej niż tylko tło dla naturalnej sceny, na której rozgrywa się ten spektakl pełen kontrastów, światła i ciszy. Z jednej strony surowe, wulkaniczne pustkowia, które wyglądają jakby ziemia dopiero przestała dymić. Szaro zielone pola, nieregularne, popękane jak stara mapa. Z drugiej — miękka zieleń porostów i mchów, które z uporem i czułością układają się na kamieniach próbując zmiękczyć ostry i posępny krajobraz. W powietrzu unosi się zapach chłodnej ziemi i ziół rosnących na zboczach. Wokół widać porozrzucane farmy, samotne domy i owce, które wyglądają jak drobne kropki na tle ogromnej przestrzeni. Nad wszystkim królują wzgórza i odległe szczyty, które zmieniają kolor w zależności od światła. Od głębokiej zieleni po rdzawe brązy i siną szarość.
Całość znajduje się tuż przy drodze, ok. 110 km na pónoc od Reykjaviku. Droga dojazdowa jest dobra, cały czas asfaltowa, dostępna przez okrągły rok. U podnóża znajduje się duży, bezpłatny parking natomiast na miejscu nie ma toalet, kawiarni czy punktów gastronomicznych.
Ring Road – droga jako atrakcja sama w sobie
Na pewno warta wspomnienia jest jazda Ring Road i nie jakość nawierzchni mam tu na myśli. Ta jest absolutnie bez zastrzeżeń natomiast przemierzanie Islandii to coś więcej niż tylko odległości pomiędzy zaplanowanymi miejscami. Za każdą kolejną górą czy zakrętem sceneria zmienia się diametralnie. Pusta droga wije się między stokami wulkanicznymi, połyskującymi jeziorami czy kobaltowo błyszczącymi w słońcu plażami.
Czasem w oddali lśni lodowiec albo unosi się para z gorących źródeł. Właściwie co kilka kilometrów, trzeba się zatrzymać by chłonąć otoczenie, w milczeniu, bo brakuje słów. Każde zrobione zdjęcie wygląda jak kadr z filmu fantasy. Do tego kapryśne niebo w jednej chwili skąpane jest w słońcu by za moment pokryć się ciężkimi chmurami. Całość sprawia wrażenie jakby ta kraina była na granicy światów. Zatem bardzo rozważnie należy kalkulować czas na pokonywanie odległości pomiędzy postojami bo zasady ruchu i prędkość na drodze to jedno. Ale niezależnie od tego, nie da się jechać szybko i tylko przemieszczać z punktu A do B. Droga jest ogromną atrakcją samą w sobie.
Hvítserkur – skalny strażnik fiordu
Następnym na naszej mapie był Hvammstangi oraz znajdujący się tam Hvítserkur. Hvammstangi to największa osada w gminie Húnaþing vestra, zamieszkiwana przez około 580–600 osób. Leży nad brzegiem fiordu Miðfjörður, ok. 190 km od Reykjavíku. Swoją drogą to niebywałe, że osada wielkości średniej szkoły jest klasyfikowana jako największa.
To miejsce ma w sobie miękkość i dzikość jednocześnie. Czuć tu zapach morza zmieszany z wilgocią traw i słonym wiatrem, który przychodzi z fiordu, otula twarz i wplątuje się we włosy. W oddali udało nam się wypatrzyć foki. Wytaczały się co rusz albo leniwie wylegiwały na przeciwległym brzegu mielizny. Po czym sprawnie zanurzały w niebieskiej toni, zostawiając po sobie tylko kręgi na wodzie.
Jednym z niesamowitych zjawisk w tej okolicy jest tajemnicza formacja skalna Hvítserkur. Wygląda jak kamienna ściana wynurzająca się z morza, otoczona spienionymi falami. To 15-metrowy głaz o kształcie tak niezwykłym, że wydaje się nierealny. Krąży wiele historii na temat tego, co przedstawia. Jedni widzą w niej smoka pijącego wodę z oceanu, inni trolla skamieniałego w ostatnim geście buntu wobec światła dnia. W rzeczywistości to bazaltowy klif, powoli rzeźbiony przez fale, wiatr i czas. Jego dolne “nogi” zostały wzmocnione betonem, by przetrwał, ale nadal wygląda tak, jakby wyrósł z morza sam, z woli jakiegoś islandzkiego bóstwa.
Plaża u jego stóp jest ciemna, piaszczysto-kamienista, miękka i wilgotna. Podczas przypływu, Hvítserkur wygląda jak samotny strażnik oceanu. Gdy woda się cofa, można podejść bliżej, niemal pod sam obelisk.
Nie ma tu tłumów. Za to jest cisza, która drży lekko w powietrzu, zapach soli, widok, który wstrzymuje oddech, i przestrzeń, która przypomina, że świat może być dziki i łagodny jednocześnie.
Żeby tam dotrzeć trzeba skręcić z ‘jedynki’ na drogę szutrową nr 711 (czasem nr 716/717 w stronę Fetch). Cały ten fragment wiedzie wzdłuż wybrzeża. Trasa ma około 25–30 km, po żwirowej nawierzchni, która mimo kolein jest przejezdna dla auta osobowego. Parking jest darmowy, dobrze oznakowany. Obok zejścia na ścieżki są ławki i stoliki. Nie ma natomiast żadnych punktów gastronomicznych, bud z pamiątkami i toalet.
To był długi ale piękny dzień. Wiedziałam już, że to będzie niesamowita podróż a każda minuta tutaj niezapomniana. Późnym wieczorem, kiedy jeszcze niebo wcale nie dawało znać, że już pora na sen zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do spania. O zasadach biwakowania napisałam, TUTAJ. Tego dnia nocleg spędziliśmy na kampingu Hverinn i muszę przyznać, że po wizycie tam zaczęłam nieco weryfikować swoje dotychczasowe pojmowanie tego typu miejsc noclegowych. Przy czym wrażenia mamy jak najbardziej pozytywne, nie mniej jest to osobliwe doświadczenie. Właściciel był bardzo miły i gościnny a miejsce typowe jak na tutejsze standardy. Ale co znaczą islandzkie standardy zrozumiałam dopiero po jakimś czasie.
