Europa,  Hiszpania

Czy Alicante do dobry pomysł na jesienne smutki ?

Jesień tego roku zapowiadała się zupełnie inaczej niż zwykle, czy Alicante więc okaże się dobrym pomysłem na smutki? Wszystkie dotychczasowe plany z tygodnia na tydzień stały się nieaktualne. Aura i nastrój były jeszcze bardziej szare i przygnębiające niż kiedykolwiek. Jak to czasami bywa dotychczasowe zamierzenia i cała rzeczywistość niczym bolid Formuły I nie wytrzymały zakrętu i z hukiem wypadły na wirażu roztrzaskując się w drobny mak… Deszcz, plucha i szarówka  za oknami był tylko spójnym dopełnieniem rzeczywistości. W takich sytuacjach niezastąpionym remedium jest wyjazd do przyjaciółki na cały weekend. Najlepiej długi, niekończące się rozmowy, wspólne gotowanie najbardziej dietetycznych dań świata ( idzie nowe więc trzeba odzyskać formę ) oraz nielimitowane ilości sfermentowanego soku z winogron. 

W piątek po południu wraz listopadowym deszczem zapukałam do jej krakowskiego mieszkanka  bez planu i pomysłu co zrobić z tym weekendem. Monika popatrzyła na mnie ze zrozumieniem, zrobiła tajską zupę, która z od razu nas rozgrzała i wprowadziła w dobry nastrój przywołując zapach słońca i wakacji. Po czym otworzyła komputer uśmiechając się szelmowsko. „Słuchaj, to czego teraz potrzebujesz to plaża, dużo słońca, pięknych ludzi wokół. Bierz wolne na poniedziałek, lecimy do Hiszpanii”… Tym sposobem następnego dnia o 7 rano siedziałyśmy w samolocie mając w perspektywie, że za dwie godziny będziemy piły kawę na promenadzie w Alicante. Czy szybki wyjazd na hiszpańskie wybrzeże jest dobrym antydepresantem i plastrem na smutki? O tym właśnie mam zamiar opowiedzieć, a właściwie na własnym, żywym organizmie udowodnić, że jak najbardziej…

Po sprawdzeniu prognozy pogody okazało się, że bagaż podręczny na ten krótki czas będzie jak najbardziej wystarczający bo wszystko co potrzebujemy to kilka letnich sukienek i plażowy ręcznik. I tak też się okazało na miejscu. Późnym rankiem przywitało nas nadal złoto błyszczące słońce na niebie o takim odcieniu błękitu, że tylko dobry fotograf potrafi to wydobyć i oddać urok tego obrazka. 

Plan był równie spontaniczny co decyzja, czyli cieszyć się każdą chwilą, czerpać garściami urok tego miejsca i absolutnie odciąć się od nieodległej przeszłości…

Kilka słów o samym Alicante

Stolica wybrzeża Costa Blanca, Alicante to historyczne miasto pachnące morzem, czarną paellą i migdałami. Ten ostatni to aromat deseru podobnego do chałwy, robionego z migdałów, miodu i białek jaj. Nazwę tego historycznego portu zaczerpnięto od charakterystycznego wypalonego słońcem wzgórza które w wolnym tłumaczeniu z języka arabskiego oznacza „źródło światła”. Znajdziemy tu zarówno ślady Starożytnych Rzymian jak i wpływy arabskie, które przenikają się z elementami kultury chrześcijańskiej. Na przestrzeni  wieków znajdowało się pod panowaniem wielu nacji.  Powstało ono 230 roku p.n.e. założone przez Kartagińczyków. Spacerując uliczkami tego miasta na każdym metrze klimat arabski miesza się z wpływami żydowskimi czy starożytnego Rzymu.

Oczywiście w ciągu tych trzech dni postanowiłyśmy poczuć atmosferę miejsc i zaglądnąć w każdy interesujący zaułek nie mówiąc o spacerze w dłuż plaży czy wchodząca głęboko w morze drewnianą promenadą. 

Serce miasta

Zanurzone w słońcu i radości pierwsze kroki skierowałyśmy na Plaza del Ayuntamiento. W rzeczywistości tych kroków było zaledwie kilkanaście, no może kilkadziesiąt ponieważ w najbliższej przecznicy znajdował się nasz apartament. Zatem ledwie godzinę po lądowaniu siedziałyśmy pijąc poranną kawę i zachwycając się architekturą ratusza miejskiego. Ten wyjątkowy budynek zwieńczony bliźniaczymi wieżami ma trzy piętra, każde zakończone balustradą. Na filarze, na którym zaczyna się klatka schodowa znajduje się „poziom zero” czyli punkt odniesienia, od którego mierzona jest wysokość nad poziomem morza wszystkich punktów w Hiszpanii. Można tam również zobaczyć jedną z mniej znanych rzeźb Salvadora Dali.

Kolejną ciekawostką są wkopane w ziemię 'tańczące fontanny’. Nocą malownicze kaskady w kolorach błękitu, fioletu, pomarańczy i czerwieni strzelają losowo w górą bez ostrzeżenia powodując czasami konsternację przechodniów. Natomiast w tygodniu poprzedzającym Boże Narodzenie plac zostaje przekształcony w świąteczne lodowisko.

Zamek Świętej Barbary

Wolno snując się uliczkami po chwili dotarłyśmy do Zamku Św. Barbary.  To drugi najbardziej rozpoznawalny symbol Alicante.  Średniowieczna twierdza Castillo de Santa Bárbara mieści się na skalistym wzgórzu Benacantil, skąd roztacza się piękny widok na zatokę Alicante. Budowla pamiętająca jeszcze czasy Maurów, a dzięki swojemu strategicznemu położeniu, przez wieki była ważnym punktem obronnym.  Nie jest znana dokładna data wzniesienia. Przypuszcza się że został wybudowany pod koniec IX wieku, tj. w czasach, gdy obszar ten znajdował się pod panowaniem muzułmanów. W XIII wojska kastylijskie odbiły go z rąk Maurów dokładnie 4 grudnia, czyli w dniu św. Barbary stąd też jego współczesna nazwa. Na szczyt można wybrać się na piechotę, ale są też do dyspozycji dwie windy, które pozwalają w szybki sposób dostać na jeden z dziedzińców.  

W zamkowych murach mieści się też muzeum miejskie Alicante. A w nim wiele eksponatów i wykopalisk archeologicznych zarówno z czasów prehistorycznych, jak i tych bardziej współczesnych. Często również odbywają się warsztaty, pokazy czy inne zajęcia kulturalne. 

Jak większość tego typu zabytków, tak i ten ma swoją legendą. Jak zawsze w roli głównej jest król, królewna, on i nieszczęśliwa miłość. W czasach, gdy mury zamku zamieszkiwali Maurowie, ówczesny władca postanowił wydać za mąż swoją piękną córkę. O jej serce miała zawalczyć dwóch śmiałków – książę Almanzor i książę Ali. Król, nie potrafił zdecydować, który z nich okaże się lepszym wybrankiem dla córki, postanowił dać im nietypowe zadanie. Każdy z nich miał przywieźć z Indii bardzo rzadką przyprawę… I oczywiście wygrywał ten, który zrobi to jako pierwszy. Almanzor, nie chcąc tracić czasu, natychmiast udał się w podróż.

Natomiast Ali…cóż, on postanowił najpierw rozkochać w sobie księżniczkę. Zaczął więc obsypywać ją miłosnymi listami i podarkami, adorować i hołubić. Jak się okazało całkiem skutecznie bo zadurzyła się w nim po uszy (oczywiście z wzajemnością). Czas jednak mijał i zanim kochankowie zdali sobie sprawę ze swojej beztroski, Almanzor wrócił ze znalezioną w Indiach przyprawą. Zgodnie z założeniem król wydał córkę za zwycięzcę. Ta jednak bez pamięci zakochana w Alim nigdy się z tym nie pogodziła. Wkrótce z żalu popełniła samobójstwo, skacząc z zamkowego muru. Ali, nie umiejąc żyć bez ukochanej niedługo podążył jej śladem.

Król zdał sobie sprawę jak wielki błąd popełnił, a jego żal nie miał końca. Mówi się, że to dlatego góra Monte Benacantil, na której stoi zamek widziana od strony plaży, przypomina profil twarzy mauretańskiego władcy pogrążonego w smutku. Stąd też wzięła się jej druga nazwa „La Cara del Moro”, która oznacza „Twarz Maura”.

Droga do zamku to przyjemność sama w sobie. Nawet w słoneczny dzień nie jest dużym wyzwaniem ponieważ spora część alejek i schodów jest zacieniona gęsto rosnącymi drzewami. Za to krajobraz miasta i błękit morza wprost obezwładniające. Idealnym pomysłem jest wyjście o zachodzie słońca. Ponadto w lipcu i sierpniu wieczorami w piątek i sobotę na dziedzińcu odbywają się koncerty.

Barrio de Santa Cruz


Schodząc z zamku trafiamy wprost do dzielnicy Barrio de Santa Cruz. To jakby nagle z tętniącego miasta przenieść się gdzieś do odrębnej enklawy. Kolorowe, oryginalnie udekorowane domy, malowane takim odcieniem indygo, że stwierdzenie 'jak w niebie’ nabiera bardzo realnego wymiaru. Nie ma dwóch takich samych budynków, pomiędzy którymi wąskie pasaże wypełnione często bujnymi roślinami tylko potęgują wrażenie wyjątkowości. Balkony, okienne parapety, futryny czy też całe fasady zdobione są kolorowymi donicami, naręczami kwiatów, pękami ziół czy nawet gałęziami spiętymi na kształt miotły. Zachodzące słońce, które tego dnia oświetlało schody sprawiało jakby boskie bramy się otwierały i zapraszały do środka. Lekki chłód kamiennych stopni przypominał o tym, że pełnia lata już minęła.

Falująca promenada

Kolejnym miejscem którego będąc w Alicante nie można pominąć to oczywiście promenada Explanada de Espana. Szeroki i długi na pół kilometra trakt w całości wyłożony jest marmurową mozaiką. To siedem i pół milona misternie układanych kosteczek. W ciepłych kolorach czerwieni, granatowej czerni i kości słoniowej, które dają wrażenie jakbyśmy stąpali po falującym dywanie. Deseń nawiązuje do wiatru, fal, wschodów i zachodów słońca czyli do naturalnej harmonii życia. Otoczona z dwóch stron gęstym rzędem palm sprawia wrażenie jakby to była droga w stronę słońca, na końcu której wyłania się dumny, wcześniej już wspomniany zamek Santa Barbara.

Idąc wzdłuż z jednej strony mijamy morze śródziemne z mariną i portem handlowym. Z drugiej najbardziej reprezentacyjne budynki miasta wśród których można trafić na modernistyczne perełki jak np. Casa Carbonell. Jej kopuły to jeden z bardziej charakterystycznych elementów wizualnych miasta. Wieczorami oświetlona latarnianym światłem błyszczy się i mieni kolorami a z okolicznych, rozmieszczonych wzdłuż alei barów czy restauracji dobiega gwar i śmiech biesiadujących do późna Hiszpanów. Oczywiście jak wszędzie tak i tutaj co rusz można spotkać artystów, magów, mimów, malarzy czy muzyków. Co ciekawe w rozłożonych na środku straganach do kupienia jest lokalne rękodzieło i ceramika nawiązująca do regionu. Poza tym ręcznie wykonana biżuteria, skórzane wyroby czy inne tekstylia z etnicznymi akcentami. Zapach skóry i kadzidła miesza się ze słodkim aromatem nugatu i kawy z pobliskich kiosków. Jakoś udaje się tutaj nie sprzedawać

wrzeszczących piesków czy rozczapierzonych kaczek rodem z chińskiego kontenera.

Plaża i Marina

Oczywiście Alicante to plaża i chyba przez duże 'P’ zarówno ze względu na jej rozmiar jak i urok oraz otaczający krajobraz. Playa del Postiguet rozciąga się na długości prawie 3 km a w najszerszym miejscu ma prawie 100 m.

Marina, oczywiście jak w większości tego typu miejsc jest okazała, piękna od razu uruchamia wyobraźnię. Z jednej strony na myśl przychodzą najodleglejsze zakątki, przylądki i zatoki, do których tylko morze pozwala na dostęp. Bursztynowe zachody kiedy słońce jak przekrojona pomarańcza powoli zanurza się w gładkiej tafli spokojnego morza. Z drugiej odzywa się luksusowa kobieca natura a wyobraźnia od razu uruchamia rolkę filmu na którym srebrny lub biały dziób jachtu ostro rozcina toń tworząc białe, spienione kołnierze po obydwu stronach. Na pokładzie sączy się smooth jazz a szampan jest zanurzony w takiej ilości lodu, że zawsze ma odpowiednią temperaturę. Lekki wiaterek rozwiewa ronda kapeluszy, rozmowa toczy się gładko a steward przygotowuje świeże ostrygi… Tak się zabawiałyśmy widokami, atmosferą i samym faktem, że tam jesteśmy. Bardzo pomocne okazywały się liczne bary i tawerny wokół, które wieczorami wypełniały się muzyką, gwarem i zapachem mięty.

Grzybowa ulica

Zwieńczeniem nieoczekiwanych wrażeń okazała się Calle San Francisco

która w swoim surrealizmie i rozmiarze sprawiła, że zaczęłyśmy się mocno zastanawiać czy czegoś tu nie rozpylają w powietrzu. To ulica rodem z Alicji w krainie czarów albo innej mocno fantastycznej opowieści. To dość nietypowe przedsięwzięcie ma swoje uzasadnienie. Jest odpowiedzią urzędu miasta Alicante z 2013 roku na dwa główne problemy. Wieloletni kryzys finansowy, oraz plan rewitalizacji obszaru, który był mocno zaniedbany, niebezpieczny, zamieszkiwany głównie przez imigrantów.  Prostytucja, sutenerstwo i nielegalny biznes, które rozwijały się w najlepsze to tylko niektóre z problemów tej okolicy.

Dopełnieniem serii zmian, które zaszły była inicjatywa kulturalna w postaci ogromnych rzeźb kolorowych grzybów oraz pomalowania chodnika na żółto-zielone kolory. To sprawiło, że ulica szybko zdobyła popularność i stała się miejscem chętnie odwiedzanym przez turystów, fotografów i instagramerów dołączając tym samym do miejscowych atrakcji. To z kolei zachęciło lokalnych przedsiębiorców do otwierania swoich firm. Dziś przez samych mieszkańców nazywana jest opcjonalnie Calle de las Setas czyli Ulica Grzybów.   Projekty zostały wykonane przez Sergio Martinez artystę, który również tworzy Hogueras dla festiwalu ognia w Alicante.

Ten krótki czas okazał się bardzo potrzebny. Słońce, lekka bryza, wino, paella i piękna architektura potrafią czynić cuda na największe smutki. Siła wsparcia, która tkwi w przyjaźni podbudowana takimi okolicznościami działa jak najlepsze panaceum. To zaledwie kilka dni, a potrafiły wiele odczynić, wiele oczyścić i zrobić miejsce na nowe… Zastanawiam się czy może tam zakiełkował proces, który skończył się zmianą adresu i Krakowskiego smogu na Beskidzkie krajobrazy? To już duchy Alicante i Mauretański Król wiedzą najlepiej. Jedno jest pewne, to idealna baza wypadowa na doładowanie akumulatora słońcem i dobrą energią kiedy u nas niebo ma kolor ołowiu, wieczór zaczyna się po południu, deszcz jak małe szpileczki ostro kłuje w policzki a nastrój jest mniej więcej na poziomie Holandii – czyli depresja.

A do poczytania o innych pięknych zakątkach Hiszpanii czy miejscach na południu Europy zapraszam tutaj. Na moim blogu znajdziecie wskazówki i przepisy zarówno na te krótkie, kilkudniowe wypady jak i na długie wyprawy.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *