Europa,  Włochy

Dzień 7, 8 i 9 czyli Przełęcz Stelvio, czy to na pewno Italia ?

Wcześnie rano, po sutym śniadaniu ruszyliśmy wprost w kierunku Passo dello Stelvio  i pierwsze co nas zaskoczyło, wjeżdżając na słynną S38 to czy to na pewno dalej Italia? Droga wiodła przez  malownicze wioski i miasteczka górnego Trydentu  więc niespiesznie, podziwiając otoczenie  zbliżaliśmy się do zaplanowanego celu. Debest Kierowca nawet za bardzo nie odkręcał manetki, płynnie pokonywał kolejne kilometry w całkiem  czilałtowym nastroju. Właściwie to nawet wydać było jak wiaterek rozwiewa mu brak włosów pod kaskiem.

Tak sobie płynęliśmy do chwili kiedy postanowiliśmy wstąpić do sklepu. Zresztą już od kilkunastu kilometrów mijaliśmy zabudowania w nieco odmiennym stylu. Wszystkie napisy na budynkach i tablicach były po niemiecku. Kiedy weszłam do marketu od razu rzuciło mi się w uszy to charakterystyczne twarde brzmienie. Na moje wyuczone ‚grazie’ po zakupie jogurtu, sprzedawczyni przy kasie popatrzyła na mnie jakby zobaczyła Yeti. Obydwoje, nieco zgłuptaczeni zaczęliśmy sprawdzać mapę, czy gdzieś przez przypadek nie przekroczyliśmy granicy albo nie pomieszaliśmy kierunków…ale nic z tego. Terytorialnie byliśmy we Włoszech. Nadal i niezmiennie. Właściwie nie potrafię tego wytłumaczyć inaczej jak tylko faktem, że to teren przygraniczny i być może mieszka tam więcej Szwajcarów niż Włochów, ale dość osobliwie to wyglądało.

Mknęliśmy więc dalej a dojeżdżając do podnóża Passo di Stelvio  pierwsze co zwróciło naszą uwagę to rzeka płynąca ze zboczy w kolorze rozpuszczonej rtęci. Być może, padał deszcz, być może woda niosła wszystko co zbierała po drodze, ale wyglądała jakby to była oczyszczalnia fabryki Hammerita. Szaro granitowy odcień połyskujący w słońcu.

Kilka zakrętów dalej wszystko powoli zaczęło się wyjaśniać. Naszymi oczom ukazywało się wzgórze  jakby pomalowane srebrem i błękitem. Wszystko w mocno metalicznej powłoce dodatkowo rozświetlonej promieniami słońca. Wrażenie niemal kosmiczne. Im wyżej się wspinaliśmy tym mniej było żywej zieleni a krajobraz stawał się coraz bardziej  nierzeczywisty, jakby księżycowy tylko jaśniejszy. Wrażenia potęgowała sama droga, która też nie jest typowa dla przełęczy. Długie odcinki prostej zakańczane ostrymi, prawie jak  brzytwa zakrętami, gdzie łuk 180 stopni, to był ten  łagodniejszy. Do tego niektóre z nich wymagały zręczności i intuicji kierującego bo stopień wznoszenia  bywał ponad 15%. Oczywiście nie muszę dodawać, że Debest Kierowca pokonywał jeden za drugim ze stoickim spokojem, chwilami uciekając na skraj, bo samochody zjeżdżające z góry, żeby wziąć zakręt zagarniały całą jezdnię.

To co ukazywało się naszym oczom tylko wzmagało nieziemskie wrażenie. Kiedy wychodziło słońce ukazywały się skąpo zielone połacie przetykane srebrzystymi dywanami z wapieni i dolomitu. Kiedy z kolei chmury brały władzę nad niebem krajobraz stawał się posępny a  wstążki asfaltu w oddali jakby przecinały złowieszczą otchłań. Ponad tym górowały groźne szczyty pobliskich lodowców.

 Po dość żmudnej przeprawie dotarliśmy na szczyt i dobrą godzinę ogarnialiśmy to co ukazał nam świat. Stelvio jest zadziwiającym miejscem, nieco demonicznym, trochę futurystycznym a przede wszystkim niesamowicie pięknym. W jednym kadrze zestawia się stalowo chłodne zbocze z miękko zieloną połoniną. Natura bez ingerencji doskonale sobie radzi sama a do tego maluje obrazy jak najlepszy artysta… Chociaż Debest uznał, że to nie jest najbardziej satysfakcjonująca droga dla motocyklisty, to cała reszta – zdecydowane ‚must see’. Chociaż raz w życiu. Ruszyliśmy więc dalej, mając zaplanowane jeszcze dwie przełęcze.

 Oczywiście już wcześniej postanowiliśmy, że zjedziemy drugą stroną i wracamy inna trasą niż ta, którą przyjechaliśmy. Po drodze zaglądnęliśmy na Umbrial Pass, która jest tylko parę minut  w bok i na chwilę znaleźliśmy się w Szwajcarii. Pełni doznań i emocji myśleliśmy, że z grubsza wszystko już za nami. Jakim więc zaskoczeniem okazała się sceneria kilka kilometrów dalej, trudno mi opisać. Po iście kosmicznym pejzażu, przyroda postanowiła nie pozostać dłużna. Kaskady wody na przemian z wąskimi strużkami wypływającymi ze zboczy, głęboka, soczysta zieleń i oczywiście zakręty  jak marzenie dla motocyklisty. No prawie,  Debest Kierowca uznał asfalt był trochę kiepski.

Passo di Gavia i Passo del Tonale

Po zjechaniu ze Stelvio byłam przekonana, że nic już nie wywrze większego wrażenia, reszta będzie tylko dopełnieniem głównej gwiazdy tego dnia. Szybko się okazało jak mocno się pomyliłam. Przełęcz  Gavia zaczyna pokaz swojej urody  mocno niespiesznie i raczej skąpo. Natomiast z każdym kilometrem ukazuje się coś co jest w stanie wysadzić w powietrze nawet minę przeciwczołgową. Zaczynam rozumieć skąd reżyserzy filmów science fiction czerpią scenerie do swoich produkcji. Na tle miękkich wzgórz ukazał się soczysty lodowiec z zakręconą grzywą, która zasila wszystkie okoliczne strumienie, wodospady i rzeczki. Pokazywał nam się i wdzięczył  z każdej strony jakby chciał odsłonić swoje piękno w pełnej krasie. Chwilami słońce go wspomagało tylko potęgując efekt glamour. Na do widzenia Passo di Gavia  mrugnęła  nam okiem szmaragdowego jeziora, które zaprezentowało wszystkie swoje odcienie w zależności jak dogadywało się ze słońcem. To był dzień, w którym Debest stwierdził, że czuje się jakby spędził tydzień wakacji.


Następnego dnia, ciepło pożegnaliśmy naszego Michaela i pensjonat w samym środku Alpejskiego lasu, po czym ruszyliśmy w kierunku Mestre by nieco zażyć miejskiego życia.  Ale po tym co tu przeżyliśmy najbardziej cieszył fakt, że nie mówiliśmy Dolomitom ‚do widzenia’. Nasza droga powrotna była tak zaplanowana by wrócić w ten rejon.

Podążając w kierunku Wenecji po drodze zaliczyliśmy kolejne cudeńko w regionie Veneto – przełęcz San Boldo. Malutka rozmiarem ale zabawa ogromna. Najlepiej ilustruje ją rycina umieszczona przed wjazdem do pierwszego tunelu.

Droga istniała od czasów rzymskich i do XIX w była to kręta, stroma i niebezpieczna ścieżka z tunelami wykutymi w kamieniu, którą przemierzali rolnicy czy pasterze ze stadami owiec. Tędy też kupcy przeprowadzali konie i muły obładowane towarem. Służyła więc jako lokalna trasa transportowa. W XIX powstał pomysł wykonania drogi asfaltowej i udostępnienia jej dla ruchu samochodowego. Została ukończona w zaledwie trzy miesiące, dlatego nadano jej  nazwę „Droga 100 dni”. Z jednej strony ekscytuje ale z drugiej nieco przeraża. Zawieszona na stromej skalnej ścianie ma zaledwie 700 m i na tym odcinku 8 ostrych zakrętów poprowadzonych przez 5 tuneli i 6 mostów. Na szczęście obowiązuje tylko ruch jednokierunkowy, regulowany przez sygnalizację świetlną. Polecamy przejazd w jedną i drugą stronę, rozrywka naprawdę przednia.

Wenecja, Burano i Mestre

 Oprócz tego, że fascynuje nas to co stworzyła natura działa na wyobraźnię, jesteśmy też miejskie zwierzaki. Gwar, zgiełk, bicie serca miasta, światła i wielkomiejski chaos to również coś co niesamowicie kręci.

 Jeszcze tego samego dnia wieczorem postawiliśmy stopy na placu Św. Marka w Wenecji. Nie będę wiele pisać na jej temat, bo chyba wszystko zostało już powiedziane… Miasto romantycznych miłości, tragedii, namiętności i wielkich tęsknot. Europejska stolica karnawału i kanałów. Najbardziej kojarzona z maskami, okrągłymi mostkami, gondolami prowadzonymi przez śpiewaków w pasiastych koszulkach i szkłem murano. Płac Św. Marka, Pałac Dodżów, Katedra – o tym pisze każdy przewodnik. Natomiast każdy z odwiedzających z pewnością ma swój pomysł jak ją zwiedzać, na co szczególnie zwrócić uwagę i jak spędzić tam czas.

 Jest pięknie, dostojnie, europejsko, turystycznie i tłoczno. Jak to zwykle w takich miejscach bywa. Ulice i uliczki przemierzają tłumy turystów z każdego krańca świata. Każdy w zachwycie, robi pierdylion zdjęć i kupuje podobnież tyle samo pamiątek. Czy to w malutkich sklepikach czy też w butikach najlepszych projektantów. W zależności od zasobności portfela. Natomiast niemal każdy pije kawę i przymierza karnawałową maskę, którą potem pewnie co drugi kupuje. My z racji tego, że podróżowanie motorkiem niesie pewne ograniczenia bagażowe z zakupami musimy się ograniczać. Często więc snujemy się leniwie, nieco podglądając co nas otacza albo zbaczamy z głównych arterii i zapuszczamy  boczne uliczki. Bywa, że tam nie jest już tak uroczo i wytwornie. Niestety.  Chwilami trudno było przejść bo smród szczypał w oczy a na bezdechu długo iść się nie da. To są różne dodatkowe ‚atrakcje’ turystycznych kombinatów kiedy pójdziesz trochę w bok.

Nie mniej miło jest wrócić do miejsc kiedyś odwiedzonych i jednocześnie uznać, że na samo centrum nie trzeba więcej niż kilka godzin.  Każde z nas, osobno, miało wcześniej okazję pobyć tu przez jakiś czas. Tym razem więc  bardziej na spokojnie i bez pośpiechu mogliśmy sobie pozwolić na nowe doświadczenia.

Natomiast warto wspomnieć, że Wenecja to tak naprawdę 118 wysepek, tworzących archipelag,  na lagunie Zatoki Weneckiej. Skoro wieczorem złożyliśmy wizytę tej najjaśniejszej, następny dzień  zaplanowaliśmy już po naszemu czyli Murano, Burano i Lido.

Murano

Piszą, że to mała Wenecja. Faktycznie niczym się nie różni od zasadniczej poza tym, że nie ma placu Św. Marka i podobnych ‚kultowych’ miejsc. Jest za to kompletnym odzwierciedleniem cudowności i onieśmielającego uroku szkła Murano, które  przywołuje najmilsze wyobrażenia kolorów, jakie można zamknąć w szklanej postaci. Począwszy od drobniutkich figurek wielkości pszczoły, skończywszy na nielimitowanych rozmiarem misach, postaciach, wazach, szklankach, wazonach czy innych kształtach.

Każdy z przedmiotów zawiera tony i odcienie trudne czasami do nazwania. Jedno jest pewne, ci którzy wytwarzają te cudeńka artyzm i wiedzę na temat zamykania barw w szkle oraz nadawania im kształtu mają nadzwyczajną. To coś na pograniczu alchemii, magii i długoletniego doświadczenia. W każdym razie spacerowanie po tych uliczkach, wypełnionych sklepikami a właściwie chyba galeriami szkła pozwalało przez chwile poczuć się jak wewnątrz dziecięcej zabawki – kalejdoskopie. W podłużnej tubie właśnie szkło lustrzane, kolorowe koraliki i nie powtarzające się wzory przy każdym obrocie potrafiły hipnotyzować na długie godziny…

Burano

Tylko jedna litera różnicy w nazwie. Stąd więc nie byliśmy bardzo zaskoczeni kiedy okazało się, że zabawa kolorem przeniosła się z małych przedmiotów na fasady budynków, oprawę okien i pranie…

Spacerując tymi uliczkami nie można było ulec złudzeniu, że mieszkańcy nawet wieszając pościel na sznurach muszą zachować pewną zasadę. Kontrast, nasycenie, deseń i faktura – muszą robić wrażenie… To też robią, i to jakie.  Bywało tak, że na sznurze wisiało tylko czarne. Albo nie ważne kolory, wiszą tylko paski. Oczywiście wąskie i szerokie, intensywne czy pastelowe, ale paski. Jakby krata albo kropki zniknęły z planety. Nie zniknęły, dwie ulice dalej wszyscy wywieszali tylko kropy, kropki i kropeczki… Co za konsekwencja. 

Mikro budynki połączone ze sobą w najbardziej zróżnicowanych barwach i odmiennych odcieniach. Okazało się, że fiolet zestawiony obok fioletu jest zgoła inny, bo inaczej pada słońce, albo cień operuje nasyceniem. Istne szaleństwo jeżeli chodzi o doznania, szczególnie dla artystów i kolorystów… Śmiem zaryzykować teorię, że Ole Kirk Christiansen, który stworzył najsłynniejsze klocki na świecie właśnie tam zainspirował się do ich wykonania.

Trudno było stamtąd wyjeżdżać  bo każda uliczka, zaułek czy płac ukazywały nowe kompozycje i zestawienia. Nie da się ukryć, że Burano omamiło i zaczarowało nas na ładnych kilka godzin.

Lido

Ostatnim planem tego dnia było Lido. Wyspa, która jest postrzegana jako ekskluzywna i jak to mówią – luksusowa. Z pewnością jeżeli chodzi o urok i kunszt budynków, w których aktualnie mieszczą się hotele, to owszem tak. Wyposażenie plaży oraz opłaty za to wyposażenie – również. Leżak przy lini brzegowej kosztuje worek diamentów dopchnięty tegorocznymi czereśniami i cukrem. Generalnie, to co nas tam urzekło to przede wszystkimi fakt, że w tym roku cykady chyba brały sterydy. Idąc parkową aleją, chwilami trudno było rozmawiać. Z tego co piszą to wrzeszczą samce i w ten sposób przywołują samice. Wygląda więc na to, że wszystkie zapięły focha-forewer bo panowie darli się tak jakby jutra miało nie być… Tym razem więc, na Lido, zatrzymały nas wrzeszczące pluskwy, uroczy bar przy plaży i zimne piwo…



Tego dnia wieczorem też  nie odpuściliśmy i postanowiliśmy zbadać co ciekawego kryje nasza sypialnia Mestre i jak się okazuje tutaj też trudno się nudzić…To przede wszystkim idealna baza wypadowa, do zwiedzania całego archipelagu Wenecja. Jest połączona z centrum mostem Wolności, przez który przebiegają tory kolejowe. Wzdłuż głównej ulicy  miasta co kilkaset metrów są przystanki autobusowe. Właściwie to można wsiąść do każdego autobusu z napisem Venezia i za kilkanaście minut być na Piazzale Roma czyli tam gdzie kończy się asfalt a zaczynają kanały. Podróż kosztuje 1,5 E. Drugą opcją jest pociąg do stacji Venezia Santa Lucia. Jeździ co kilkanaście minut i podobnie jak autobus, po 10 minutach można wysiąść na Lagunie.

Ceny apartamentów jak i w okolicznych knajpkach są zdecydowanie bardziej przyjazne. Spaliśmy TUTAJ i jeżeli ktoś nie oczekuje luksusów ale dobrze skomunikowanej miejscówki na nocleg to jest całkiem przyzwoicie.
 Wszystkie wzmianki na temat samego Mestre odnoszą się tylko do tego, że to świetna baza do zwiedzania Laguny, ale ma też swój własny urok. Mnóstwo tu klimatycznych barów i uliczek do spacerowania.  Ponad to piękny deptak pełen turystów zakończony Średniowieczną Wieżą Zegarową. Z kolei  budynek muzeum M9 to perełka, której nie powinno się pominąć. Jest to w zasadzie kompleks, który powstał w ramach projektu odnowienia centrum Mestre.  To nie tylko pierwsze we Włoszech multimedialne muzeum, ale też miejsce do nauki, spotkań i wymiany doświadczeń. Fasada budynku jest niezwykle atrakcyjna, wykonana z ceramicznych kostek, w kolorach harmonizujących z otoczeniem.

Warto poświęcić kilka godzin na spacer po mieście a dla miłośników zakupów jest kilka ciekawych butików.

Po dwóch dniach zebraliśmy się z Weneckich kanałów i ruszyliśmy w rejon, którego już sama nazwa brzmi magicznie… Toskania…

Poniżej mapa, jak dojechaliśmy z Grumes do Wenecji

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *