Europa,  Turcja

Dzień 6 – 8 Stambuł – czyli jak z plastikowej rzeczywistości dotarliśmy do punktu docelowego, gdzie odbywały się wyścigi rydwanów i jak na naszych oczach powstawały oryginalne Nike…

Po dwóch dniach spędzonych mimo pięknych miejsc, w plastikowej rzeczywistości, ruszyliśmy do docelowego punktu naszej podróży czyli Stambułu. Wybraliśmy trasę wzdłuż bułgarskiego wybrzeża a potem nr 99 wiodącą przez obszar krajobrazu chronionego Strandża. Liczyliśmy na malowniczy przejazd krętą drogą, natomiast niestety  nawet takie miejsce nie przeszkadza, żeby robić z niego śmietnik. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów w górę okazało się jest idealne na dzikie wysypisko wszystkiego. Ze starymi kiblami i meblami włącznie…

Wijąc się po zakrętach, oniemiały ze szczęścia Debest Kierowca dowiózł nas do pierwszej kontroli, najpierw przygranicznej Policji. Potem dopiero zabawa się zaczęła. Bułgarscy policjanci przepuścili nas zgrabnie, życząc dobrej drogi. Spokojni i w dobrych nastrojach dojechaliśmy do kontroli granicznej i tu nastąpiły wydarzenia  niczym z wenezuelskiego serialu.

 Budka nr 1 – kontrola bułgarskich pograniczników i przejazd przez granicę. Spokojnie, nie zakładając nawet kasków przejechaliśmy kilkadziesiąt metrów do budki nr 2 już po tureckiej stronie. Kontrola paszportów, dokumentów motocykla, ubezpieczeń itd. Miły pan powiedział, że  pochodzi ze Stambułu i pożyczył udanego pobytu, ale nie powiedział ile jeszcze budek przed nami.

Budynek Policji przygranicznej po stronie Bułgarii

Po chwili dojechaliśmy do następnej, która sprawdzała certyfikaty po szczepieniu – poszło szybko i zgrabnie, skanowanie  Qr kodu i dziękujemy, życzymy przyjemnej podróży. Myśląc że to już wszystko ubraliśmy na siebie cały ekwipunek i ruszyliśmy  naprzód, po to, żeby po kilkudziesięciu metrach dojechać do kolejnej budki – kontroli paszportowej i dokumentów ( jakby wcześniej jej nie było ). Polegała na szczegółowym sprawdzeniu paszportów, połączonym ze skanowaniem twarzy w kamerze, wprowadzeniu wszystkich informacji z marką i modelem motocykla włącznie.

Pewnie wszystko poszło by zgrabniej gdyby nie fakt, że Triumph nie figuruje w tureckim rejestrze granicznym. Tłumaczenie funkcjonariuszom, nie koniecznie biegle posługującym się angielskim, że coś takiego istnieje oraz pokazywanie w internecie, że jest taki model  zajęło trochę czasu. W upale ponad 30 st. powiem tak, wymagało pokory i cierpliwości. Wreszcie wpisali wszystko ‚z ręki’ kazali wykupić zieloną kartę i pokazać do kontroli.

Kolejna budka to było sprawdzenie paszportów, dokumentów motorka i ubezpieczenia ( co to było wcześniej, nie wiem ). Tam lojalnie nas poinformowali, że jeszcze przed nami kontrola celna. To był moment, kiedy do rozmowy z Debest Kierowcą, jako przerywnik, cicho pod nosem zaczęłam wtrącać  hiszpańskie słowa, konkretnie jedno – „zakręt”.

Podjeżdżając do następnej budki nie przypuszczaliśmy, że tym razem paszporty, dowód rejestracyjny i ubezpieczenie to te papiery, które strażnik wprowadzi do systemu. Pan wpisał, nie zapytał czy przewozimy jakieś towary do oclenia i puścił dalej. Po tym wszystkim, stwierdziliśmy, że kolejne piętnaście budek i wyjmowanie dokumentów już nam nie straszne w tym upale. Na szczęście okazało się, że po szóstej kontroli procedura właśnie dobiegła końca.

Mocno spoceni ale szczęśliwi wjechaliśmy na turecką ziemię i od razu w pierwszych minutach nasze zdumienie sięgnęło zenitu. Przepiękna wstążka idealnego asfaltu rozwinęła się tuż za ostatnim szlabanem. Czytaliśmy wcześniej, że drogi tureckie są dobrej jakości, ale to przeszło najśmielsze oczekiwania. Równiuteńki asfalt szerokości trzech pasów z idealnie wyprofilowanymi zakrętami sprawił, że Debest kierowca  zaniemówił z zachwytu. Płynnie i zwinnie wiózł nas do celu czerpiąc z tej jazdy przyjemność w stopniu najwyższym. Nawet kiedy zjechaliśmy na drogę podrzędną, by jak zdecydowaliśmy, nie jechać autostradą, jakość nie pozostawiała nic do życzenia. Idealny równy asfalt, widoczność po horyzont i najmniejszej nawet dziurki. Mknęliśmy więc przez mniej lub bardziej malownicze okolice by po czterech godzinach dotrzeć do przedmieść  Stambułu.

STAMBUŁ – kilka słów o samej metropolii.

Miasto oficjalnie  zamieszkuje obecnie ok 16 milionów ludności, ale szacuje się, że jest jakieś 24 miliony populacji, czyli 2/3 Polski.  Same przedmieścia to mniej więcej powierzchnia Krakowa.

Po kilkunastu kilometrach ślimaków, zjazdów, estakad i korków byłam bliska załamania nerwowego. Na szczęście Debest Kierowca ze stoickim spokojem pląsał między pojazdami i zgrabnie omijał wszystko. Chwilami jadąc niemal krawężnikiem – z trzema kuframi i balastem w postaci mnie. Wreszcie dojechaliśmy na miejsce ciekawi niesamowicie, co zastaniemy i jaki jest Stambuł. To co zobaczyliśmy kolejny raz wprawiło nas w osłupienie.

Począwszy od hotelu, który jest malutkim butikowym przybytkiem estetycznie zaprojektowanym z najmniejszymi detalami i czystym do granic możliwości, każde miejsce budziło zachwyt i podziw. Spaliśmy TUTAJ i jak już wspomniałam zarówno za względu na lokalizację, standard i cenę jest bliski ideałowi. Oczywiście nie jest to pięciogwiazdkowy moloch z kasynem, siecią basenów i darmowym barem, natomiast doskonała baza do zwiedzania miasta. Zresztą w okolicy widzieliśmy mnóstwo takich właśnie mini hotelików czy pensjonatów, bardzo zadbanych z różnorodnym wystrojem.

Trudno będzie napisać w kilku zdaniach co Stambuł ma do zaproponowania. W pierwszym wrażeniu błyszczy złotem i bursztynem. Mieni się błękitem, obezwładnia zapachem grillowanego mięsa, ziół i palonych fajek. Świeżości dodaje mu biel kamienia i zieleń, której mnóstwo tu na każdym kroku. Wymaga i oczekuje absolutnej atencji, powoduje, że każda godzina, którą trzeba przeznaczyć na sen zdaje się być godziną straconą.

Rys historyczny

Liczy sobie ponad 3000 lat i jest tak stary, że jego początek opiera się na legendzie, która głosi, że został założony przez Greka Byzasa w ok VII wieku p.n.e. Ów Byzas będąc zmęczonym i znudzonym w przeludnionych w tym czasie Atenach, skrzyknął ochotników i stanął na czele wyprawy. Celem było założenie kolonii na europejskim brzegu Bosforu. Wcześniej jednak udał się po poradę do wyroczni w Delfach. Otrzymał całkiem enigmatyczną wskazówkę, że aby wyprawa zakończyła się powodzeniem powinien się osiedlić naprzeciw „kraju ślepców”. Cokolwiek to znaczyło, kiedy dotarł na wybrzeże azjatyckie, ujrzał wspaniały port stworzony przez naturę – zatokę Złoty Róg, który dokładnie przecinał szlak morski z Azji do Europy. Doszedł do wniosku, że jego mieszkańcy muszą być ślepi skoro nie potrafią docenić niezwykłej urody miejsca oraz jego walorów i lokalizacji. Tak więc wypełniając słowa wróżby, po europejskiej stronie cieśniny założył kolonię zwaną Byzantion.

Z czasem, idealnego miejsca na nową stolicę rzymskiego imperium zaczął poszukiwać Konstantyn Wielki. Pierwotnie wybrał Troję i rozpoczął nawet rekonstrukcję miasta, ale nie będąc zadowolonym z efektu udał się do Bizancjum. Na wiele lat zamienił spokojną dotychczas osadę w jeden wielki plac budowy. Aż do 330 roku n.e., kiedy miasto oficjalnie zostało założone. Wówczas to zaczęto zwozić z całego starożytnego świata skarby architektury i rzeźby by, kiedy stało się już sprawną metropolią, nadać mu nazwę Konstantynopol – od imienia pomysłodawcy.  Bywało też  nazywane Nowym Rzymem.

Słowo ‘metropolia’ nie pojawia się tutaj przypadkiem. Konstantynopol liczył niemal milion obywateli, posiadał bogactwa, o których władcy średniowiecznej Europy nie mogli nawet śnić. W tym czasie główne ulice były pokryte brukiem, nierzadko osłonięte dachem, licznie zdobione fontannami, kolumnami i wspomnianymi wcześniej rzeźbami. Ze względu na położenie oraz zasobność egzotycznych towarów, oczywistym jest, że wkrótce stał się potężnym ośrodkiem handlu na drodze morskiej i lądowej.

Wiele kościołów, pałaców, tuneli czy systemów wodnych starożytnej stolicy bizantyjskiej  zachowało się do dzisiaj i często podczas prac budowlanych odkrywane są ulice, kamienice czy mozaiki. Wtedy na teren budowy wkraczają archeolodzy i wstrzymują prace na długie miesiące. A dla potencjalnego inwestora zaczyna się horror oczekiwania na ewentualny koniec cudu odnalezienia.

I tak cesarstwo rzymskie przetrwało ponad 1100 lat, ale przez ostatnie wieki zaczęło już poważnie podupadać. Coraz bardziej swoje wpływy zaczęli zwiększać Turcy osmańscy doprowadzając do podboju w XV wieku. W wyniku walk a potem kapitulacji Cesarza Konstantyna XI wszystkie dzielnice zostały całkowicie opanowane przez oddziały sułtańskie i konsekwentnie zamienione w meczety. To właśnie w tym czasie, największa na ówczesne czasy świątynia chrześcijańska Haga Sophia została przekształcona w muzułmańską.  

Do dzisiaj katolicki zachód nazywa to „Upadkiem Konstantynopola” podczas gdy Muzułmanie twierdzą, że był to „Podbój Stambułu”… W jednej z restauracji w Grecji, zapytani przez barmana, skąd przyjechaliśmy, odpowiedzieliśmy, że ze Stambułu. Grzecznie acz stanowczo odpowiedział, że nie mówi się Stambuł, mówi się KONSTANTYNOPOL.

Od tej pory do czasów obecnych miasto jest pod panowaniem Tureckim a na przestrzeni lat zaliczało wzloty i upadki. Okres największej świetności przypadał na lata panowania Sułtana Sulejmana Wspaniałego. Za jego sprawą Stambuł stał się centrum kulturalnym, handlowym i administracyjnym . Wtedy to z potrzeby przyćmienia wielkości byłej świątyni chrześcijańskiej Hagi Sophii powstał Błękitny Meczet.

Później, na przestrzeni wieków miasto zaczęło tracić swój blask, bogactwo i wpływy, powoli chyląc się ku upadkowi.  Nieco ożywienia wprowadziło w XIX w. uruchomienie luksusowego, międzynarodowego pociągu ekspresowego – słynnego ‘Orient Expres’, który połączył Stambuł z Paryżem. Na chwilę jeszcze urósł w randze międzynarodowych metropolii.

Natomiast XX wiek przyniósł całkowity rozpad imperium osmańskiego. O dawnej świetności coraz mgliściej przypominały zrujnowane pałace, resztki kamienic w sąsiedztwie krzykliwych bazarów i błotniste ulice. Kolejnym etapem było utworzenie Republiki Tureckiej i przeniesienie stolicy do Ankary. Pod koniec XX w. Stambuł zaczął powoli odzyskiwać część dawnego znaczenia i wielkość. Dziś z roku na rok staje się coraz bardziej fascynującą, kosmopolityczną metropolią, w sercu której nadal po trosze bije serce Bizancjum, Konstantynopola i Imperium Osmańskiego.

Stambuł –  z czego słynie najbardziej ?

 Z każdą godziną nasz  zachwyt nad tym co zobaczyliśmy tylko się pogłębiał. Jest to raj architektoniczny, dla  miłośników historii, nie tylko w odniesieniu do obiektów sakralnych  a każdy zaułek dostarcza wrażeń.  Tu Europa styka się z Azją, historia i kultura z nowoczesnym stylem życia. Czerń ubioru, która mocno podkreśla tradycje i obyczaje muzułmańskie powoli ustępuje pastelom, barwom nasyconym i wzorom.

Mówi się, że to mariaż Wschodu z Zachodem i mimo, że administracyjna stolica znajduje się w Ankarze, to właśnie Stambuł uważany jest za kulturową, handlową i finansową stolicę Turcji. Na ulicach wśród pisku klaksonów, pokrzykiwań sprzedawców, zapachu fajki  i wszech obecnej herbaty widać ślady i bogactwo przeszłości. Można zatopić się w tajemniczej atmosferze wschodniego miasta, poczuć muzułmański rygor i zwyczaje. Nie jest niczym zaskakującym, że w restauracji czy sklepie nie ma piwa, nie mówiąc o innym alkoholu. Za to naturalne soki, wszelkich odmian jogurty i oczywiście herbata są dostępne za równowartość kilkudziesięciu groszy.

Z drugiej strony miasto dynamicznie się rozwija, pełne jest sprzeczności i nowych idei. Na ulicach wciąż widać tradycyjnie ubranych mężczyzn. Ale kiedy Muezini kilka razy dziennie zwołują wiernych przypominając o modlitwie do Allaha coraz więcej świątyń, poza piątkowymi wieczorami i świętami, pozostaje pusta. 

Gwar i zgiełk nie ustaje o żadnej porze dnia czy nocy. Nawet w ścisłym centrum, wśród mnogości religijnych obiektów co chwilę można trafić do baru pełnego tanecznej muzyki i bawić się do wczesnych godzin porannych, popijając nie tylko sok.

Na uwagę też zasługuje, właściwie całodobowy, miejski ruch i korki. Tureccy kierowcy mają tak skonstruowany system drogowy, że kierunkowskazy, hamulec i wsteczny bieg sprawnie zastępuje klakson… Pewnego dnia, spacerując zauważamy stojący na poboczu radiowóz Tureckiej Policji na ulicy jednokierunkowej. Po chwili, kompletnie pod prąd jedzie samochód, mija radiowóz i jedzie dalej. Policja nadal stoi…                                                                                                                                            

Kolor świateł w tym mieście również nie ma znaczenia i dla kierowców i dla pieszych. Znaczenie ma klakson, piesi go nie posiadają więc po prostu muszą dbać o własne życie na pasach i już. Takie obrazki tutaj nikogo to nie dziwią.

Podstawowy plan jaki założyliśmy na początek to odwiedzenie wszystkich najważniejszych ‘must see’ a potem zacząć odkrywanie tych mniej znanych i trochę się zagubić w gąszczu ulic. Żeby chociaż spojrzeć na wszystkie obiekty i miejsca chyba roku by nie wystarczyło. Mając więc tylko sześć dni uznaliśmy, że dwa pierwsze to centrum i serce Stambułu. Dwa kolejne to Azja i Wyspy Książęce a ostatnie dwa na tu i tam czyli włóczenie po naszemu.

Hipodrom

Pierwsze kroki, jeszcze wieczorem, zaraz po przyjeździe skierowaliśmy na Sułtanahmed  Meydani, czyli Hipodrom, który dziś jest rozległym placem obsadzonym drzewami. Gwarny, pełen ludzi spacerujących, oblegających ławeczki czy urządzających pikniki na trawnikach niczym nie przypomina swojego historycznego pierwowzoru.

Historia tego miejsca jest całkiem odległa w czasie. Powstał w II wieku wybudowany przez rzymskiego cesarza Septymiusza, ale dopiero Konstantyn Wielki 200 lat później zlecił wykonanie toru z widownią na 100 tys. miejsc. Zgodnie z przeznaczeniem Hipodrom stał się widownią dla najważniejszych wydarzeń. Tam oglądano rozgrywki sportowe, świętowano powołanie nowych cesarzy czy fetowano zwycięskich wodzów. Służył również do wyrażania opinii ludu.

Regularnie odbywały się tam wyścigi rydwanów, najczęściej składające z czterech drużyn. Każdy startujący woźnica barwami uosabiał jedną z czterech klas. Ubrany na zielono lub czerwono reprezentował rzemieślników, drobnych kupców i pracowników fizycznych. Z kolei w niebieskim lub białym uniformie występowali w imieniu obywateli wyższego pochodzenia i arystokracji. Sułtanowie bardzo uważnie śledzili rozgrywki ponieważ rywalizujące drużyny były ściśle powiązane z polityką państwa. W zależności od frakcji wygrywającej tak rozkładały się siły polityczne.

Aby uniknąć tłoku i gwaru następnym razem wybraliśmy się tam wcześnie rano. Słońce nie oświetlało placu w pełni, kamienna posadzka miała niebieskawy odcień a poranne, rześkie powietrze sprawiło, że uruchamiała się wyobraźnia. Gdyby można było  cofnąć się w czasie słychać było by miarowy tętent koni w galopie i pełne entuzjazmu krzyki tłumu. Areną pędziły by rydwany w wyścigu  a spod końskich kopyt i kół wydobywał się kurz i ziemia wyrzucana na boki…  

Podobno właśnie tutaj, cesarz Justynian widząc niebywałej urody tancerkę występującą w cyrkowej trupie zdecydował, że otwiera się nowa karta w historii bowiem lud będzie miał swoją cesarzową. Otrzymała  imię Teodora.

Jednym z zachowanych do dzisiaj pomników z tego czasu jest obelisk Egipski. Zwany również obeliskiem Teodozjusza, został przywieziony ze świątyni Amona w 390 roku jako łup wojenny.  Uważany jest za najstarsze dzieło sztuki w Stambule. Zresztą przy pisaniu o tym mieście pojawi się jeszcze nie jedno ‚naj’… 

W XIX wieku na Hipodrom został przeistoczony w park i wytyczono aleje.  Na końcu białego, kamiennego trotuaru znajduje się złoto mieniąca fontanna postawiona w XIX w darze od narodu pruskiego. Jest symbolem Turecko-Niemieckiej przyjaźni. Jak się z czasem okazało najmocniej zacieśnianej w drugiej połowie XX wieku, szczególnie przez Turków na ziemi niemieckiej…

Hagia Sophia

Spacerując po Placu Sułtana Ahmeda, bo taką nazwę dzisiaj nosi historyczny Hipodrom, spoglądając w prawo od fontanny ukazują się dwie giganty będące efektem rywalizacji Sułtana Ahmeda I. Co za tym idzie chęci okazania wyższości i wzniosłości islamu nad chrześcijaństwem. Są to Hagia Sofia i Błękitny Meczet. Ale po kolei….

Jedną z najcenniejszych pamiątek, które ocalały od czasów Konstantynopola jest Kościół Mądrości Bożej czyli Hagia Sofia po grecku lub Aya Sofya po turecku. Przy czym nie o imię tu chodzi a o znaczenie słowa ‘sofia’ czyli mądrość. To najważniejsza bizantyjska budowla Stambułu, uważana za jeden z architektonicznych cudów świata. Jednocześnie jest przedmiotem wielu sporów i kontrowersji dotyczących jej przeznaczenia. Z jednej strony jest jednym z największych symboli wschodniego chrześcijaństwa na świecie. Z drugiej zaś otoczona minaretami jest wizytówką Stambułu i próbą udowodnienia wyższości islamu nad zachodem.

Po pierwowzorze świątyni wybudowanej przez Konstantyna, niedługo po założeniu miasta, dzisiaj nie ma już śladu. Na przestrzeni wieków dwukrotnie właściwie przestawała istnieć. Raz w wyniku pożaru doszczętnie spłonęła, po czym odbudowana, kolejny raz została podpalona podczas buntu przeciwko cesarzowi Justynianowi  ( temu samemu, który na Hipodromie z tancerki zrobił sobie żonę ). W ramach rehabilitacji ów cesarz, by zademonstrować wielkość cesarstwa  polecił wybudowanie bazyliki, która przewyższy wszystko, co do tej pory, ku chwale Pana, wybudowano w chrześcijańskim świecie…

Hagia Sophia pełniła rolę kościoła przez prawie 1000 lat a kolejne 500 była meczetem.  W XV wieku podczas podboju tureckiego ( o którym wspomniałam przy okazji historii Stambułu ) Mehmed II Zdobywca przejął świątynię i przekształcił w meczet. Zachowana przez setki lat w dobrym stanie w latach 30 XX wieku została przeobrażona w muzeum. To ostatecznie rozwiązało spór dotyczący tego czy powinna nadal zostać muzułmańska, czy przywrócona chrześcijanom. Ma 56 m wysokości 32 m szerokości i tyle samo długości.

Obecnie jest udostępniana do zwiedzania i można wejść do środka poza godzinami modlitw. Oczywiście kobiety muszą mieć zakrytą głowę i nogi a panowie tylko nogi. Natomiast wszyscy jednakowo wchodzą  boso.

Przyszliśmy tam z samego rana by uniknąć tłumów  turystów i przyznam, że od samego wejścia to miejsce przenosi w jakiś inny wymiar. Na początku panuje prawie ciemność potęgowana przez szaro-zielony kolor marmuru i  monumentalne kolumny. Wnętrze  rozświetlane jest jedynie kolorowymi promieniami przenikającymi przez witraże. Po wejściu szmaragdowy,  puszysty dywan, po którym się chodzi plus czekoladowe sklepienia powodują, że robi się jeszcze ciszej i spokojniej. Złote żyrandole, zwisające nisko ponad posadzką rozjaśniają wnętrze ciepłym światłem. Kształt i kompozycje, w jakie są ułożone, w połączeniu z zielenią podłoża tworzą niezwykłe kolaże. Złożone są z kwiecistego kształtu setek lampek i miodowego światła,  które odbijając się lub dając cień na miękkim dywanie tworzy co chwilę inne kształty.

Nie można też spokojnie przejść obok mnóstwa migocącej mozaiki, która w różnych częściach świątyni przedstawia poszczególnych świętych.  

Przez tą chwilę udaje się uciec od hałasu i krzyku miasta. Mury otaczają przyjemnym chłodem,  jest niemal pusto a po dywanie bezszelestnie biega kot, któremu też się tu podoba. To faktycznie idealne miejsce dla tych, którzy, bez względu na wyznanie,  wybierają je na modlitwę.

Błękitny Meczet

Zwany też Sultan Ahmet Camii wybudowany został z potrzeby ukazania światu potęgi i piękna wschodu oraz przyćmienia Aya Sophii. Wspomniany Sułtan postanowił wybudować meczet, który co najmniej konkurowałby a wręcz przewyższył osiągnięcie Cesarza Justyniana. Dzięki swojemu uporowi i kunsztowi architekta udało mu się stworzyć świątynię, która dla wielu muzułmanów jest symbolem triumfu islamu i symbolem wielkości ich religii. Jest ogromny, nie mniej urzeka nie tylko wielkością ale harmonią, proporcjami i elegancją. Jako jedyny w Stambule posiada 6 minaretów i warto dodać, że siedmioma może się pochwalić tylko ten w Mekce. Wnętrze jest wręcz skąpane w słonecznym świetle, które wpada przez 260 okien witrażowych. Nazwa ‘Błękitny’ wzięła się od koloru fajansowych płytek, którymi pokryte są ściany, podobno zużyto ich prawie 260 tysięcy.

Meczet jest aktualnie remontowany więc można wejść tylko do przedsionka. Już tam można dostrzec ogromne filary, potężne jak słoniowe nogi, na których opiera się błękitna kopuła zdobiona motywami roślinnymi.

Błękitny Meczet

Po obiektach sakralnych i tematyką z nimi związaną poczuliśmy, że zmysły i duchowe potrzeby mamy dokarmione wystarczająco. Zapragnęliśmy dawki komercji i rozrywki. Kolejnym punktem stała się wieża Galata oraz Istikial Caddesi, na końcu której znajduje się Plac Taksim.  

Wieża Galata

Aby do niej dojść trzeba się zaopatrzyć w butelkę wody i trochę cierpliwości. Droga do niej od strony mostu wiedzie przez strome zbocza pocięte krętymi uliczkami, wąskimi przejściami oraz ciągami całkiem stromych schodów. Wzdłuż nich co chwilę napotykamy budynki w europejskim stylu, które pozwalają wyobrazić sobie jak wyglądało życie imigrantów, którzy tu przybywali. Kilkanaście minut spaceru, kilkaset schodów, tyleż samo fotek ( okolica jest urocza ) i dochodzimy do najstarszego obiektu w okolicy, starożytnej Galata Kulesi . Właściwie trudno zrozumieć skąd akurat tam się znalazła. Jak się okazuje, ze względu na wzniesienie, na którym została wybudowana w czasach bizantyjskich była strategicznym punktem obrony miasta i najważniejszą budowlą fortyfikacji. Potem przez jakiś czas służyła jako więzienie.

Dzisiaj znajduje się tutaj punkt widokowy i restauracja, a wieczorem do atrakcji dołącza bar i klub nocny. Na szczycie znajduje się okrągły taras widokowy, otwarty dla zwiedzających, z którego podobno roztacza się imponujący widok na część miasta. Piszę podobno, bo kiedy zobaczyliśmy, że kolejka ciasnym wianuszkiem okala wieżę po czym kończy się w jednej z uliczek, zarzuciliśmy pomysł stania kilku godzin w upale. Nawet gdyby widok był taki, jakiego nigdy jeszcze nie widzieliśmy i być może nie zobaczymy.

Życie, które toczy się wokół jest równie fascynujące. Pełno tu sklepików z ręcznie robionymi drobiazgami z drewna, elementami do dekoracji wnętrz, starych antykwariatów i oczywiście, jak to w takich dzielnicach bywa, równie klimatycznych kawiarenek i barów. Co jest genialne, zarówno tu jak i w całym mieście co kilka kroków są budki obłożone owocami i można zamówić sok z dostępnych czyli właściwie wszystkich jakie są. Na szczególną uwagę zasługuje ten z granatów.  W upalny dzień taki kubek, z dużą ilością lodu ratuje życie i dobre samopoczucie.

Tu mała dygresja, muszę dodać, że Stambuł do spacerowania jest bardzo wymagający. Nieustanne wzniesienia i dolinki na przestrzeni czasami kilkudziesięciu metrów oraz ilość przedreptanych kilometrów sprawią, że pod koniec pobytu będę miała łydki jak Barysznikow. Bywa, że odległość 200-300m pokonuje się do wysokości 6-7 piętra… tak też w to nie mogłam uwierzyć – telefon mi pokazał jakie są przewyższenia…

Istikial Caddesi i Plac Taksim

Spod wieży swoje kroki skierowaliśmy na Istikial Caddesi by pokonując  jedyne 2,5 km dojść  do placu Taksim. Sama promenada  to szeroka, pełna ludzi arteria wypełniona sklepami, restauracjami, kramami, ulicznymi sprzedawcami i performerami. Właściwie znajduje się tam wszystko to, co na każdym szanującym się deptaku, na którym turysta musi postawić swoją stopę. A, że my też turyści to poszliśmy sprawdzić.  Takie stambulskie Krupówki, tylko trochę bardziej luksusowe. Ulica słynie z nocnego życia, barów bistro w paryskim stylu, rockowych knajpek i popularnych klubów.  W poprzednim stuleciu znana była jako Grande Rue de Pera, ale charakter miała ten sam, tylko bardziej wytworny i elegancki. Można tylko sobie wyobrazić jak w tamtym czasie po eleganckim trotuarze pomiędzy ambasadami czy sklepami mijali się kupcy we frakach z osmańskimi oficjelami. A u boku europejskich oficerów w kolorowych mundurach spacerowały damy z parasolkami. Czasami cicho, niemal niedostrzegalnie przemykała  zawoalowana zwiewną tkaniną Turczynka…

Lizbona ma swój żółty tramwaj nr 28 a Stambuł zabytkową, czerwoną linię nr 4, która właśnie tą ulicą przejeżdża.  Nie mniej niczym nie przypomina atrakcyjności przejazdu tym żółtym. Podróż trwa dosłownie kilka minut, tym samym traktem, którym chwilę temu szliśmy. Jedyną atrakcją są wskakujący na stopnie młodzi pasażerowie, który skracają sobie drogę, bo nie ma akurat wolnej hulajnogi w pobliżu.

 Po dotarciu na Plac Taksim okazuje się, że jak to plac, duży z pomnikiem właściwie nie wymaga żadnego wspomnienia poza tym, że jest. Już nazwa ‘taksim’ wiele sugeruje, oznacza punkt rozdzielczy w systemie wodociągów. Na samym środku stoi Pomnik ku Czci Republiki a wokół promieniście jak na rondzie rozchodzą się ulice. Natomiast na uwagę zasługuje fakt, że Turcy po ostatnim zamachu w Stambule chyba odrobili lekcje. Większość obiektów, gdzie w jednym czasie przebywa duża ilość ludzi jest otoczona bramkami. Wyznaczone są wejścia, w których policja sprawdza zawartość torby. Zdarzają się nawet takie sytuacje, że trzeba przejść przez takie z czujnikiem. W dodatku regularnie sprawdzany jest dowód szczepienia. Bardzo restrykcyjnie do tego podchodzą, nie mając certyfikatu nie da się np. jeździć komunikacją miejską.

 

Kapali Carsi i Misir Carsisi

Następnym punktem docelowym, aby całkowicie już oddać się, a nawet zaprzedać duszę handlowi,  jest kolejne ‚naj’ czyli największy bazar w Europie. Nazywa się Kapali Carsi czyli Wielki Bazar. Kiedyś była to aleja, którą przechadzali się wezyrowie i paszowie rozglądając w poszukiwaniu zamorskich towarów. Dzisiaj to gwarne miejsce pełne sklepów ( podobno jest ich ponad 4000 ), banków, restauracji i warsztatów. Jest jak małe miasto, mieści się tu też kilka meczetów, posterunek policji i punkt pomocy lekarskiej. Zajmuje obszar ponad 30 hektarów. Ma 61 ulic oraz system 22 zamykanych bram i drzwi, by pod koniec dnia chronić go szczelnie. Można kupić tu absolutnie wszystko co  materialne i niematerialne również. Począwszy od skórzanych wyrobów, przez dywany, kupony szlachetnych tkanin, złoto, ikony, srebrne zastawy czy kandelabry, na metrach poliestru czy skaju zadrukowanego wszystkimi metkami świata ( of kors oridżinal ), każdej najmniejszej nawet części garderoby, obrusach i zabawkach skończywszy. Oczywiście oryginalne ‘ajfony’ czy ‘dżejbiele też są dostępne’.

Przechadzając się usłyszeliśmy niejedno wyznanie miłości , oddania czy uwielbienia, byle tylko stanąć i kupić. Myślę, że po zakupie dwóch torebek ‚lułi vitą’ byłby ślub. „Kocham cje bolszo, maj frend, jesteś z warsawa”? Mylą nas z Rosjanami, słysząc jak rozmawiamy, a jak wiadomo o Rosjan trzeba dbać – dużo dolarów zostawiają. Niektóre stragany mają nawet napisy po rosyjsku. Debest Kierowca dla każdego był ‚maj brader’ i na wejściu miał już  ‚prajs speszial for ju’. Goldy, precjoza i 'roleksy’ można tu nabywać na kilogramy.

Znacznie mniej przeludnionym i bardziej smacznym dosłownie jak i w odniesieniu do wschodniego charakteru jest Misir Carsisi czyli Egipski Bazar zwany też Korzennym. Można tu kupić przede wszystkim produkty zielarskie, przyprawy, tureckie słodycze, bakalie, nabiał, oliwki marynowane na setki sposobów. W jednym z zaułków można odnaleźć rzemieślników powoli zapominanych już zawodów – stolarzy, kotlarzy czy snycerzy.

Bazar decydowanie bardziej interesujący był 100 lat temu. Wtedy kupcy sprzedawali tu cynamon, tłuszcz króliczy, żywicę, szafran, ośle mleko, ziarno sezamowe oraz proch strzelniczy przepisywany wówczas na receptę. Owszem, nie ma tu pomyłki, zagotowany z sokiem z cytryny zalecany był do picia jako lekarstwo na hemoroidy, a  roztarty z główką czosnku stosowany jako niezawodny środek na pryszcze. Niestety, mimo leczniczych właściwości wycofano go ze sprzedaży, po tym jak niektóre ze sklepów, gdzie był sprzedawany zaczęły wylatywać w powietrze.                     Można było nabyć też inne skuteczne farmaceutyki, jak pyłek pszczeli oraz królewska galaretka, która oczywiście skutecznie, miała przywracać męskość.

Dwa, tutaj wspomniane targowiska, to te największe i najbardziej znane. Jednak Stambuł jest usiany setkami mniejszych czy większych placów zastawionych kramami i stoiskami z wyżej już wspomnianym ‘wszystkim’.  Co ciekawsze, błądząc pewnego dnia, trafiliśmy do obuwniczego zagłębia, gdzie w mini manufakturach wytwarzane są buty. Zarówno te sportowe ’markowe’ jak i wszelkie inne. Wszędzie unosił się zapach kleju i dwoiny czy tzw. skóry ekologicznej. W każdej bramie trwała produkcja, czy to podeszw, czy obcasów czy też wierzchnich części. Obok był sklep z metalowymi oczkami do sznurówek i sprzączkami do sandałów. Za chwilę można było podpatrzyć jak przebiega produkcja koturn albo klejenie tureckich 'timberlandów’.

Wszystko identyczne i oczywiście oryginalne. Fabryczki znajdowały się w piwnicach lub tak zwanych suterenach. A że nie były klimatyzowane, więc drzwi większości otwarte były na oścież. Mogliśmy podglądnąć każdy etap produkcji. Potem, na końcu gotowe pary, poustawiane były w kartonach na chodniku w pryzmy i do kupienia. Taniej nawet, niż na bazarze. No w końcu prosto od producenta. Parę ulic dalej pewnie szyją prawdziwe ‘Prady’.

Jedno jest pewne, Stambuł nie daje ani chwili spokoju i wytchnienia, kusi tym co ma najlepsze, ale też obnaża słabości. Nie sam cukier i lukier spowija to miasto. Poza głównym szlakiem czy po godzinach wychodzą jak dupa z pokrzywy wszystkie przywary ludzkiej niedoskonałości. Swoje prawdziwe oblicze pokazuje kult pieniądza i komercyjne podejście do życia. Handel i pieniądz są dobrem najwyższym, potem się odchodzi nie oglądając za siebie a ulice wyglądają jak po przejściu huraganu…Kolejne dni to zwiedzanie Azjatyckiej części miasta oraz Wysp Książęcych.

Tak wyglądała droga, którą dojechaliśmy z Sozopolu do Stambułu

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *