Bałkany,  Europa,  Turcja

Dzień 1, 2 i 3 – czyli jak plany na wakacje stały się faktem i o tym, że dyktator się pomylił oraz o swego czasu jednym z najstraszliwszych miejsc na świecie…

Długo wcześniej planowane wakacje nareszcie stały się faktem. W tym roku z powodu kumulacji i braku możliwości, by gdziekolwiek się ruszyć na początku roku okazało się, że mamy do dyspozycji 3,5 tygodnia. Sama świadomość  powodowała, że już oczekiwanie na wyjazd było dużą przyjemnością.

Jeszcze w grudniu powstał pomysł, żeby spróbować dojechać do Stambułu. Z założenia tak nierealny, zwłaszcza podczas pandemii, że na przekór wszystkiemu postanowiliśmy go zrealizować. 

Zatem w środę po południu, z kilkugodzinnym opóźnieniem Tygrys głośno zapierdział i ruszyliśmy w świat.  Bogatsi o zeszłoroczne doświadczenia i tak zapakowaliśmy jakąś tonę bagażu w postaci rzeczy absolutnie niezbędnych. W zakładce Co zabieramy na wyprawę motocyklową niebawem znajdziecie wszystkie informacje na temat co naszym zdaniem jest przydatne, a co zbędnym nadbagażem.

Na początek założyliśmy ambitnie, 850 km do przejechania w półtorej dnia. Jakby było mało to sporą cześć drogi przez Madziarską krainę.

Pierwszy przystanek wypadał na Słowacji. Kolejny raz odnoszę wrażenie, że natura tak hojnie obdarowała ten kraj, że Słowacy już nic nie muszą. Ani kuchnia, ani miejsca noclegowe nie są warte wspomnienia. Pozostaje tylko jechać i cieszyć oczy krajobrazem.

Po przekroczeniu węgierskiej granicy słoneczniki czekały chyba od zeszłego roku i powitały nas od pierwszych kilometrów. Do tego doszły jeszcze pola pełne wałków, które owszem może i wyglądają malowniczo, ale nie, nie pachną latem i słomą – walą kwaśną kiszonką. A na motorze nie ma opcji 'zamknięty obieg powietrza’. Próbowaliśmy na wdechu, ale przez 5 godzin, trochę nam nie wyszło. Tak szybko jak się da pruliśmy przez proste drogi kraju gulaszu, a Debest kierowca sprawdzał w jakim czasie można wyprzedzić trzy tiry na raz. Przy 160 km/h zaczęłam się zastanawiać czy to jest ten moment kiedy urywa głowę i guziki w kurtce. Przypadkowy bąk, który rozbijał się o kask robił hałas porównywalny do wybuchu miny przeciwpiechotnej. Bryzgi rozciapanych na szybce muszych i gzich zwłok nie miały szans pozostać tam dłużej, momentalnie zwiewane przez pęd powietrza.

Mieliśmy tego dnia do pokonania największą na tym wyjeździe ilość kilometrów. Płasko, monotonnie i niezmiernie nudno – tak można w skrócie opisać transfer przez Węgry, które poza niewielkim fragmentem, mają niewiele do zaoferowania dla motocyklistów. Zresztą samochodem też nie ma fajerwerków – ot i taka kraina…


Przełęcz Transfogarska

W czwartek wieczorem dotarliśmy do rumuńskiej mieścinki u podnóża  gór Fogarskich, która latem staje się mekką motocyklistów. Co jakiś czas przez wąskie uliczki przetaczały się spore grupy lub też samotni poszukiwacze wrażeń. Większość tamtejszych miejsc noclegowych jest nastawiona na przyjmowanie motocyklistów. Są parkingi, miejsca do grillowania i wiaty, gdzie można wspólnie usiąść i dzielić się wrażeniami. My spaliśmy TUTAJ  i z czystym sumieniem polecamy ten zajazd na nocleg. Jest wszystko co potrzebne, pokoje czyste i dobrze wyposażone, podobnie jak ogromna wspólna dla wszystkich kuchnia. Parking dla motocykli jest na posesji, więc można być spokojnym o swój sprzęt i nie trzeba przy okazji testować czujności alarmu. Ponadto bardzo korzystny stosunek jakości do ceny.

Przełęcz Transfagarasan to motocyklowe ‚must be and must see’, zatem piątkowym porankiem odurzeni świeżym powietrzem, ruszyliśmy w drogę. U podnóża góra wydawała się posępna i nieprzystępna, a chmury i mgła tylko to wrażenie potęgowały.

 Transfogarska to droga krajowa DN7C, łączy dwa miasta: Sybin w Siedmiogrodzie i Pitesti na Wołoszczyźnie. Przecina z północy na południe najwyższe pasmo Karpat – Góry Fogaraskie na odcinku ok 90 km długości, stąd też jej nazwa. W najwyższym punkcie osiąga wysokość 2034 m n.p.m.  Nie pierwszy już raz okazało się, że nasze wyobrażenia były tylko nędzną namiastką wobec tego co pokazała natura. Oraz jak dyktator N. Ceaușescu się w nią wbił.

W latach 1970-74 ówcześnie panujący Sekretarz Generalny KPR postanowił sprawić sobie wyjście awaryjne na wypadek inwazji sojuszniczych i przyjaznych wojsk radzieckich. Podobno do wytyczenia szlaku zużyto 6 ton dynamitu, a budowa pochłonęła wiele ofiar . Chyba nie takiego efektu się spodziewał i przez myśl mu pewnie nie przeszło,  że po latach ta droga zostanie uznana, za jedną z najpiękniejszych  i najbardziej widowiskowych w Europie.

Debest kierowca znalazł się w motocyklowym raju. Co chwilę powtarzał, że wakacje na motorku to jedyne jakie mają sens a ja się zastanawiałam kiedy przetrą mi się nogawki spodni od szurania po asfalcie. Wił się jak piskorz na kolejnych zakrętach ciesząc się przy tym jak dziecko, tym bardziej, że droga była niemal pusta. Obawiając się osławionych korków, o których piszą niemal wszyscy, którzy przejeżdżali tą trasę, tym bardziej cieszyliśmy się swobodną jazdą.

 Krajobrazy dobrze opisywał Sienkiewicz czy Marquez,  ja poprzestanę na zdjęciach. W rzeczywistości przejazd przez przełęcz urywa nie tylko to na czym się siada ale zwyczajnie odcina mowę i oddech na dłuższą chwilę. To niesamowite jak świat potrafi zaskakiwać i fascynować. Mimo faktu, że to druga połowa lipca dzień nie był szczególnie słoneczny. Na szczycie zastaliśmy tylko jakieś 21 st. i kępki nadal leżącego śniegu. Aura zafundowała nam dodatkowe atrakcje, co rusz oświetlając wzgórza słonecznym blaskiem by po chwili zaciągnąć gęstą mgłę nad taflę jeziora.

Pod koniec, zjeżdżając już z góry mieliśmy okazję ustąpić pierwszeństwa mamie z dziećmi, która jakby nie patrzeć  jest u siebie w domu.  Po kilku kilometrach dołączył i tata.

Pitesti

Pod wieczór pełni wrażeń i niezapomnianych przeżyć, łącznie z misiami, które podbiły nam adrenalinę pod sufit, wjechaliśmy do Pitesti. To całkiem pokaźnych rozmiarów miejscowość na zachód od Bukaresztu będąca stolicą okręgu Ardżesz. Dzisiaj jest rumuńskim sukcesem gospodarczym, handlowym i przemysłowym  ostatnich dziesięcioleci.  Nieopodal, na peryferiach mieści się siedziba i fabryka samochodów Dacia. W centrum znajduje się sporo zabytkowych budynków, w tym kilka cennych cerkwi, teatr oraz bardzo ładny deptak. Pitesti  sprawia wrażenie przyjaznego i otwartego. Dla nas okazało się bardzo dobrym pomysłem na przystanek po drodze. Udała nam się trochę podglądnąć jak wygląda zwykłe życie w tym kraju, a nie tylko w miejscach turystycznych.

Tym razem na nocleg znaleźliśmy bardzo przyjemne i wygodne mieszkanko położona w samym centrum, vis a vis teatru. Spaliśmy TUTAJ i szczerze rekomendujemy ten apartament. Czysty, całkiem gustownie i z pomysłem urządzony, parking tuż koło budynku a do tego wszędzie blisko.

Miasto posiada też mniej chlubną kartę w swojej historii. Na początku lat 50-tych mieściło się tam najbardziej barbarzyńskie więzienie współczesnego świata zwane „Eksperymentem Pitesti”. Skazańcami i ofiarami  byli najczęściej studenci lub inteligencja niespójna ideowo z komunistycznym reżimem. Tam poddawani byli ‘reedukacji’  przez tortury. Ów eksperyment polegał na ekstremalnym zadawaniu bólu fizycznego i takiej manipulacji psychiką więźniów, by pod wpływem straszliwych tortur potępili swą własną tożsamość ideową oraz stawali się całkowicie podporządkowani. A to nie był jeszcze koniec wystawiania na ekstremalną próbę wytrzymałości ludzkiej psychiki. Kolejnym krokiem po całkowitym zniewoleniu było zadawanie tych samych tortur i maltretowanie swych ideowych przyjaciół. Wymagane było pełne zaangażowanie oraz duża skuteczność w nawracaniu na właściwą i jedyną doktrynę. To jeden z przykładów w historii, kiedy ofiara stawała się katem. Uważa się, że  więzieniu w Piteşti rumuńskie Securitate  na początku lat 50 ubiegłego wieku pobiło rekord świata w okrucieństwie wobec więźniów politycznych.

Dzisiaj nawet mieszkańcy niewiele pamiętają i mają do powiedzenia na temat istnienia tego miejsca jak i minionego systemu. Tego wieczoru miasto tętniło życiem, wzdłuż promenady, gdzie mieści się mnóstwo restauracji i barów trudno było znaleźć wolny stolik. Szukaliśmy stosownego ‘lokalu’ na kolację by zasiąść na chwilę i skosztować lokalnej kuchni. Więc nawiązaniu do pandemii uznaliśmy, że obiad w ,odpowiednim’ miejscu zapewni nam pełne zdrowie i życie wieczne…

W ciągu tych trzech dni przejechaliśmy ok 1060 km w rozpiętości pogodowej od 20 do mniej więcej 32 stopni C. Co ciekawsze, mając w pamięci początek ubiegłorocznych wakacji i strug deszczu przez pierwszych kilka dni. Tym razem nie spadła ani kropla..

One Comment

  • vivv

    A byloby wam jeszcze lepiej, bo byliscie tuż obok Salina Turda (kopalnia soli i rewelacyjne miejsce do zobaczenia) oraz tuż obok wąwóz Cheile Turzii. Następnym razem nadrobicie 😉 Transfogaraska super, ale teraz polecam zrobic ją od drugiej strony, czyli następnym razem od południa. Z kazdej inaczej wyglada. Co do nogawek, zdarcie ich jest niemozliwe, wczesniej ograniczniki podnożka idą wek i trze metalem o asfalt, co powoduje że chce się jeszcze więcej 😀😀😀 Jednak najbardziej dziwi, ze nie pojechaliście do Braszova, ktory w zestawieniu do Pitesti, połyka wszstkim. No i te drogi 1E z Poiana Braszov; 73A; i 1A z miodnymi serpentynami Cheia. Nastepnym razem to musi byc must obligatorio przy tylu dniach wolnego 😉
    PS. czekam na daszy ciąg

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *